28.6.14

pięć: głupi Marcel po szkodzie

Wybaczcie coxonowi ten okropny poślizg, życie w outernetach bywa okrutne, zwłaszcza gdy się na człowieka uweźmie język ojczysty Petera, brr. Ale wracam, jestem, łapcie rozdział i nie bluzgajcie mocno, pls!
Liczę też mocno na wasze opinie, bo nic mnie tak nie motywuje do pisania jak świadomość, że ktoś te wypociny czyta.

Kiedy wróciłem w końcu z cudownej „randki”, mój niemiecki współlokator siedział na kanapie i oglądał mecz, drąc się do telewizora w ojczystym języku. Prawdopodobnie bardzo klął, bo kilka razy o uszy obiły mi się „szajsy” i inne tego typu zwroty. Nie chciałem mu przeszkadzać, wtrącając się z pytaniami, więc po prostu zmyłem brylantynę z włosów i wrzuciłem koszulę Tobiasza do kosza na pranie w nadziei, że Peter nie będzie się ze mnie nabijał. Do kuchni, po mocną kawę pomagającą w myśleniu, musiałem jednak przejść obok kumpla, który niestety zwrócił na mnie uwagę.
— Maaarczel!
Zatrzymałem się w pół kroku, zaciskając mocno powieki, ale chwilę później odwróciłem się w jego stronę, starając się wyglądać jak ktoś, kto wygrał życie. Nie wyszło.
— Nie zaliczyłeś, co?
Nawet wcisnął ten magiczny przycisk na pilocie, który wyciszał dźwięki i piłkarze pokonywali bezgłośnie murawę, uganiając się za piłką. Śledziłem ich ruchy, zaciskając usta, bo miałem wrażenie, że jeśli tego nie zrobię, to wyzwę jakoś wymyślnie Petera, a i tak czułem się już sponiewierany, nie potrzebowałem jeszcze ciosu w ryj.
— Takich jak ona się nie zalicza, tylko podziwia ich wewnętrzne piękno przy kubku kawy, neandertalu — powiedziałem w końcu, właściwie to trochę niezamierzenie, bo zamierzałem początkowo przytaknąć, dać się usadzić na kanapie, wcisnąć w łapę jakiegoś sikacza, sześciopak po promocji w Żabce i jedna naklejka bliżej pluszowej żyrafy, po czym „wujek Peter” dałby mi wykład o wyrywaniu dup na dysce. Super.
Zamiast tego moich uszu dobiegł rechot zarzynanego pawiana, a kiedy przeniosłem wzrok na kumpla, patrzył na mnie z niedowierzaniem i szczerzył zęby, wydając te wszystkie niepokojące odgłosy.
— Marczel, ona sama by ciebie prędzej zaliczyła niż ty ją — przekazał mi okrutną prawdę i włączył znów dźwięk, wypełniając salon okrzykami komentatora i rykiem kibiców zgromadzonych na trybunach. Nie zamierzałem tego oglądać, więc po prostu nie odpowiedziałem na jego jawną obelgę i wyszedłem do kuchni, gdzie usiadłem przy stole, podpierając policzek na dłoni.
Musiało być grubo po ósmej, ale za oknem dopiero się ściemniało. Gdybym nie zachował się idiotycznie, może byłbym teraz gdzieś z Jolą. Ale nie, jak zawsze musiałem pokazać, że moje IQ już dawno przybiło piątkę z Rowem Mariańskim i teraz włóczą się po swojej dzielni gdzieś blisko wnętrza Ziemi.
Ciekawe co na to powiedziałby Tobiasz. Zapewne „moja koszula, Marcel, zabiję cię, chamie!”. Mało pomocne w mojej sytuacji. Tego już nawet nie można było nazwać desperacją, bardziej straszną obsesją, bo co mnie obchodziła jakaś Jolka Szydło, która tak ładnie się do mnie uśmiechała i była chyba o mnie zazdrosna?
Zaśmiałem się sam ze swojego wybornie suchego żartu. Po prostu uznała mnie za idiotę i uratowała Ewę. Pewnie teraz ogląda ten sam mecz ze swoim facetem i opowiada, jak zrobiła w konia jakiegoś skończonego dekla.
W sumie też bym tak zrobił.
Z tą oto myślą wstałem od stołu. Wyciągnąłem ten cholerny sześciopak Lecha z lodówki i poszedłem do Petera. Po drugiej puszce zacząłem rozróżniać drużyny, w połowie trzeciej śpiewałem już niemiecki hymn i pewnie nawet polazłbym do Jolki, gdybym nie zasnął za kanapą, chrapiąc podobno jak odkurzacz. Nie urwał mi się nawet film, po prostu poplątały mi się nogi, znikąd znalazły się nawet wielkie giry Petera, o które się potknąłem i, odprawiając parkour stulecia, za tę kanapę wleciałem. A potem to mi się samo zasnęło, bo mimo pająka Sylwestra tańczącego pod kaloryferem, to było tam nawet przytulnie.

Nie pamiętam już dokładnie, ale Jola na pewno miała kwiatowy wianek. Taki ze świeżo zerwanych polnych kwiatów, a jej włosy nadal sięgały łokci. Siedziała na ławce na stacji Gdynia Główna a wiatr walczył z jej sukienką, jednak nie dawał rady. Zdążyły przejechać już dwa pociągi a ona ani drgnęła. Patrzyła na mnie. Już wtedy żałowałem, że nie znam się na świadomych snach, bo gdybym się znał, to mógłbym do niej podejść, a tak to stałem jak wrośnięty w ziemię, rozpaczliwie próbując ruszyć choćby małym palcem u nogi. Wtedy coś zaczęło brzęczeć. Najpierw cicho, jakby z oddali, potem coraz głośniej, czułem także wibrację w okolicach lewej łydki. Nie zdziwiło mnie to początkowo, póki Jola nie uśmiechnęła się i powiedziała:
— Marczel, cioto, przestań brzęczeć.
Otworzyłem oczy, by stanąć (dobra, to złe określenie, ale stałem w przenośni) oko w oko z Sylwestrem zwisającym z parapetu. Wydałem z siebie wrzask godny małej księżniczki i zastygłem w bezruchu. Osiem odnóży poruszało się rytmicznie tuż przed moim nosem a ja modliłem się, żeby pająk nie zrobił sobie z niego nowego legowiska. Nie bałem się go, ale to nie mogło być miłe doświadczenie, takie przechadzki włochatego potwora po twojej twarzy.
— KURWA, MARCZEL, WYŁĄCZ TO.
— Nie mogę — wychrypiałem, wciąż wgapiając się w pająka. Wtedy wibracje ustały, a urządzenie przestało dzwonić. Podejrzewałem, że to telefon, i to Petera, bo tylko on mógł sobie ustawić tak wsiurski dzwonek.
Po kilku minutach Sylwester wycofał się z powrotem w stronę swojej miejscówki na kaloryferze, a ja spróbowałem się podnieść, przy pierwszej próbie zaliczając bliskie spotkanie z parapetem, w które wyrżnąłem czołem. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale wytrzymałem tę próbę i za drugim razem usiadłem już pewnie, opierając się łokciem o kanapę.
Nie wiedziałem co się dzieje i gdzie się znajduję, jedynie dzwony znajdującego się w pobliżu kościoła uświadomiły mi, że jest już dwunasta. Zapewne niedziela. Dedukcja godna Sherlocka Holmesa, mógłbym nawet sobie zaklaskać, ale obawiałem się, że przy moim pechu pewnie połamałbym sobie palce.
Upiorny dzwonek znów się odezwał, a telefon znajdujący się pod moją nogą, wprawił ją w dziwne wibracje.
— Peter, dzwoni twój telefon — mruknąłem, chcąc mu go uczynnie podać, zwłaszcza kiedy mym oczom objawiło się imię „Marcus”. Jeszcze czego, żebym rozmawiał z tym bucem, zwłaszcza że wczorajsze piwo nadal odbijało mi się posmakiem opony a głowa dziwnie pobolewała, kiedy wykonywałem gwałtowne ruchy. Choć to może była też wina kopa z półobrotu od parapetu.
— To go odbierz — odburknął rozwalony na kanapie Fuerst, nawet chyba nieświadomie przekładając nogę przez oparcie, przez co podstawił mi swoją śmierdzącą skarpetkę pod sam nos. Cholera, nie potrzebowałem powiewu domu rodzinnego w samym centrum Gdyni.
— To Marcus.
— Powiedz, że mnie nie ma.
— A gdzie jesteś?
— W dupie.
Po chwili wahania wcisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem telefon do ucha. Przez chwilę słyszałem jedynie sapanie a potem jakiś bełkot po niemiecku.
— Tu Marcel, a nie Peter — burknąłem.
Nie zamierzałem być dla niego miły, nawet jeśli nic mi na razie nie zrobił.
— Daj Petera!
Nie, mówił mój mózg, wypchaj się, ćwoku.
Peter śpi.
— To go obudź, Szakoski!
Odsunąłem telefon od ucha i powiedziałem do Petera:
— Koniecznie chce z tobą rozmawiać.
— To niech tu przyjdzie.
— Masz tu przyjść — przekazałem posłusznie do słuchawki.
W odpowiedzi usłyszałem jakieś wrzaski po niemiecku, najwyraźniej wulgarne, bo Peter aż otworzył jedno oko a potem Marcus się rozłączył.
Dziwne, ale wzruszyłem ramionami i po prostu się podniosłem, walcząc z nagłymi mdłościami w stylu tych, kiedy człowiek pozbywa się swoich wnętrzności a potem leży jak nieżywy na łóżku i wydaje z siebie co jakiś czas „yyyych” albo „stary, dobij mnie”.
Przez resztę dnia towarzyszyła mi głównie woda i woda... a potem jeszcze popiłem to wszystko wodą, bo mało mi było wody, więc należało dołożyć z dwa litry wody. Tak w skrócie. Generalnie to nie powinienem nigdy pić, bo jeśli chodzi o alkohol, w mojej rodzinie byłem jakby w gronie „kobiet”; mama po likierze dostawała czkawki i mówiła do mojego ojca „misiaczku”, ojciec za to po dwóch wódkach weselnych wypitych na spółkę z wujkiem Staszkiem tańczył kankana do jakichś ruskich przyśpiewek na imprezach rodzinnych. Dlaczego akurat weselnych, nie pytaj, lubił je po prostu kraść ze wszystkich wesel, a rodzinę mieliśmy liczną, więc co rusz jakaś kuzynka znajdowała sobie gacha i urządzali „prawdziwe, wiejskie wesele”. Na samą myśl mam ochotę wymiotować, bo przed oczami staje mi płonący dzik i obraz wszystkich żon mojego wujka oferujących ojcu kandydatki na żony dla mnie, bo „czarno to widzą”.
Czarno to widziałem tę niedzielę, zwłaszcza kiedy kontemplację przy otwartym oknie kilka minut po północy zakłóciło nagłe wtargnięcie dyszącego potwora. Twarz Marcusa przypominała trochę pomidora: była owalna, czerwona i miało się wrażenie, że jeśli się ją ściśnie, to obryzga sokiem całe pomieszczenie. Miałem ochotę w ogóle mu ją urwać i narobić kanapek dla wszystkich biednych dzieci, ale kiedy się odezwał, stwierdziłem, że im to oszczędzę:
— Gdzie Peter?
— Nie wiem.
Wzruszyłem ramionami, ale zaraz tego pożałowałem, bo zrobił się jeszcze bardziej czerwony, w oczach pojawiły mu się tak zwane „kurwiki” – planował chyba remont mojej twarzy, ale wtedy do salonu wlazł wielki poszukiwany, niczym książę, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię, z twarzą lśniącą od krystalicznej wody z kranu.
— Czego ty znowu chcesz? — warknął do Marcusa, rozwalając się na kanapie tuż obok mnie. Zamierzałem go wygonić, ale jego cielsko było zbyt ciężkie, jeszcze połamałby mi moje krzywe nogi, nie miałem tego dnia siły na takie bitwy.
— Nie będę rozmawiał przy Szakoskim — stwierdził, najwyraźniej obrażony, znowu przekręcając moje nazwisko. Buuuuuuuuc, zabuczała jakaś biedna foka.
— Marczel, idź po piwo — zakomenderował Peter.
— Wal się, nigdzie nie idę, Żabka już dawno zamknięta, zobacz, już nawet...
— Marczel. — Spojrzał na mnie tak, że aż mi ciarki przeszły po plecach, ale udałem, że mnie to nie ruszyło. — Dam ci pięć dych.
— Euro.
— Nie.
— No to mi tu wygodnie.
Peter. — Marcus patrzył tak, jakby sam był skłonny dać mi pięćdziesiąt euro, żebym tylko zamknął mordę i sobie stamtąd poszedł.
Fuerst nie potrafił już zachować tej groźby urwania mi głowy kciukiem, po prostu skrzywił się okropnie i wydał z siebie dziwne warknięcie, a po chwili trzymał już w dłoni portfel i wyciągał z niego banknot zacnej urody. Wyszczerzyłem zęby i szybko go pochwyciłem, żeby się przypadkiem nie rozmyślił. Nie, nie dał mi prawie dwustu złotych w przeliczeniu na polskie, to nadal było nasze peeleny, ale i tak więcej, niż mogłem zarobić w sklepie po zajęciach.
Buc pewnie miał problemy ze swoją lasią i potrzebował rady rasowego maczomena, nie chciało mi się tego słuchać. Wiedziałem też, że gdybym się nadal wykłócał, prędzej zobaczyłbym gwiazdy niż kasę, zacisnąłem więc zęby i wyszedłem w ciemną noc, żeby kupić na stacji benzynowej głupie piwo. Żabka widziana nawet z naszego okna już dawno była zamknięta, żaden ze stałych bywalców, czyli panowie „z pieskami na spacerze” i winem owocowym nie kręcili się w pobliżu. Ortalionowi bohaterowie już się zbierali w ciemnych uliczkach, ale to nie była moja wioska, żebym musiał wyjąć klucze do fury i komórę, by nie oberwać w mordę z adidasa, ale i tak ciśnienie podskoczyło mi do dwustu, kiedy jeden z nich posłał mi „spojrzenie”. Mówiło mi masz szczęście, że już usadziłem dupę na murku, ziomuś.
Nadal zadziwiało mnie, że ludzie o tej porze kręcili się po mieście, bo zazwyczaj na wioskach po północy włóczyli się tylko kumple mojego brata, żeby pobawić się w kiboli i tych, którzy oberwą tej nocy z dyńki. To dawało mi nadzieję, że wrócę z pełnym uzębieniem, bez ryzyka, że zabiorą mi i piwo, i górne jedynki.
Na stacji benzynowej stały cztery samochody: dwa ople, jeden maluch i czarne, lśniące bmw. To ostatnie robiło wrażenie, ale wyglądało też groźnie, biorąc pod uwagę, że po obu stronach auta stało dwóch facetów w czarnych garniturach (skojarzyli mi się z filmowymi pogromcami kosmitów, ale bez tych śmiesznych okularków), ze słuchawkami w uszach, takimi w stylu tych, jakie są atrybutem ochroniarza znającego osiem sposobów na zabicie człowieka małym palcem u nogi. Wzruszyłem ramionami i wszedłem szybko na stację, żeby nie pomyśleli, że chciałbym zarysować im wóz. Nie spieszyło mi się umierać.
Kolejnych dwóch smutnych panów w czarnych garniturach znajdowało się w środku, najwyraźniej pilnując dziewczyny szukającej czegoś na półce z chemią. Czyżby była złodziejką i trzeba było jej pilnować? A może znaną osobistością? I tak miałem dużo czasu, więc podszedłem bliżej, niby to przyglądając się czipsom, ale chciałem podsłuchać, o co się z nimi wykłóca przyciszonym głosem. Nie węszyłem sensacji, skąd... w sumie to nie wiem co mnie podkusiło, żeby się mieszać w interesy karków i ich ofiary, możliwe, że odwagi dodawały mi wścibskie kasjerki przyglądające się tej scenie z ciekawością.
— Naprawdę, niedługo będziecie za mną łazić do toalety — warknęła znajomym głosem dziewczyna, nadal ukrywając swoją twarz za półką.
— Szef kazał pilnować, więc pilnujemy — odpowiedział jeden z karków znudzonym głosem, monitorując cały sklep, nie mogłem się więc im otwarcie przyglądać.
— Krępujesz mnie!
Zachłysnąłem się własną śliną, kiedy nagle zza czipsów wyłoniła się głowa Joli. Miała rozczochrane włosy i zarumienione policzki, a jej mina świadczyła wyraźnie o tym, że była najzwyczajniej w świecie wściekła, nawet mnie nie zauważyła. Ale nadal była piękna!
— Moglibyście chociaż odejść kawałek, idioci! — burknęła już ciszej, czerwieniąc się jeszcze bardziej. Wyglądała uroczo i chciałem się odezwać, ale coś mnie blokowało.
Po co jej była ta obstawa? O co tu chodziło? Z jednej strony wszystko przesłaniała mi ta dziwna radość, że znów mogę na nią patrzeć, ale z drugiej... cholera, a jeśli ona naprawdę była jakąś psychopatką i musiała być pod ciągłym nadzorem? Ale wtedy dlaczego niby ktoś pozwoliłby jej jechać samej autobusem i przyjść wtedy oddać mi legitymację? Nawet nie zauważyłem, że stoję w miejscu z otwartymi ustami i gapię się na nią, kiedy tak uparcie szukała czegoś na półce. Nagle uniosła wzrok i nasze spojrzenia się zetknęły. Przez chwilę widziałem zaskoczenie, radość(?!), chociaż mogłem je pomylić z rozbawieniem, ale wtedy jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu.
— Jola, co ty tu robisz? — spytałem odważnie, ignorując znaki, jakie mi dawała, żebym się zamknął.
Otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, ale znikąd za nią znalazł się jeden z karków, za mną drugi i chwilę później otrzymałem mocny cios pomiędzy łopatki, co kazało mi się natychmiast wyprostować, choć najchętniej bym go kopnął albo nasłał na niego Petera z jego bicepsem grubości mojego uda.
— Znasz go? — warknął Kark Pierwszy, wymierzając we mnie gruby paluch.
— Znam — mruknęła niechętnie, zerkając na niego z obrzydzeniem. Potem znów utkwiła we mnie wzrok, najwyraźniej wściekła, ale nie wiedziałem o co jej chodzi. Miałem udawać, że jej nie znam? Może to było lekkomyślne, tak się wychylać, kiedy takich dwóch panów Heńków ubranych w gajery od Armaniego czy innego Valentina stało mi nad głową, ale po pierwsze, było późno a po drugie... odezwała się chyba we mnie taka czysto gimnazjalna potrzeba zaimponowania miłości swojego życia, co dodało mi odwagi i plus pięćdziesiąt do głupoty. Zwłaszcza tego drugiego.
— Nie wygląda mi na takiego...
— Mi też nie.
— Zostawiamy go, Rychu?
— Nie wiem, a jak za nami polezie?
Jola prychnęła cicho, ale została zignorowana, bo Rychu i Kark Drugi nadal wymieniali między sobą uwagi, jakby mnie tam nie było, ale poczułem mocny ucisk na ramieniu – Kark Ryszard wolał mieć mnie pod kontrolą.
— Ty, jak się nazywasz?
Mówić prawdę, bawić się w Emila, skłamać, uciec? Zerknąłem na Jolę, ale kręciła nieznacznie głową, ściskając w dłoni paczkę wacików, przez co sprawiała wrażenie osoby zdeterminowanej do zakatowania nimi swojego ochroniarza.
— Peter Fuerst — powiedziałem ze słabym akcentem, ale to najwyraźniej uspokoiło wybrankę mego serca, bo odetchnęła z ulgą i posłała mi słaby uśmiech. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, ale kolejny cios ze strony „Rycha” uświadomił mi, że chociaż zasłużyłem na to, by Jola obdarzyła mnie swoim pięknym uśmiechem, to jednak zacisnąłem sobie na szyi sznur.
Bo zanim powaliłem ją na kolana bielą moich zębów, nastała ciemność.

Co?! — Jadzia podskoczyła na swoim miejscu i wypuściła ciasteczko z dłoni. — Powiedz, że to zmyśliłeś!
Chciałbym. — Marcel uśmiechnął się lekko, mieszając plastikową łyżeczką w kolejnej kawie, którą zamówił chwilę wcześniej.
Nastała krótka cisza. Im dłużej go słuchała, tym bardziej docierał do niej absurd tej całej sytuacji, ale z drugiej strony miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że siedzący naprzeciw niej Marcel Sakowski jeszcze dobrze się nie rozkręcił i to, co do tej pory usłyszała, nie było jeszcze najgorszym!

10 komentarzy:

  1. Udało mi się! Jestem z siebie naprawdę dumna i choć zmęczona o tej godzinie, bardzo zadowolona, że pomimo tysiąca przeciwności losu zostałam tu i przeczytałam wszystko to, co napisałaś. I nie żałuję. Ani odrobinę. Doatarłam tutaj chyba z 3 miesiące temu, posłuchałam piosenki, którą polubiłam i którą podzieliłam się ze swoją współlokatorką. Razem pośmiałyśmy się i odłożyłam czytanie na przed sesję. No i tak się zbierałam, zbierałam aż w końcu pomyślałam, że dość unikania czytania, muszę coś z tym zrobić. Jednej z lepszych dni mojego życia.
    Przechodząc do samego bloga: uwielbiam oprawę graficzną. Ta dziewczyna na obrazku jest po prostu prześliczna. I swoją drogą bardzo lubię swego rodzaju prostotę i taki dobór kolorów.
    Sama treść: Marcel - prawdopodobnie już przez samo imię - bardzo mnie urzekł. Chyba mam słabość do ofiar, nieco zamkniękntych, zachiwanych emocjonalnie ludzi, ktorzy ciągle szukają większych i mniejszych kłopotów. Intrygująca jest również postać samej Jolki, bo choć faktów coraz więcej, to jej osoba staje się jeszcze bardziej tajemnicza. A w tym rozdziale jej mistycyzm urosnął do naprawdę pokażnych rozmiarów.
    Właściwie urzekła mnie cała historia; styl, sam pomysł na to i sposób w jaki prowadzisz historię Marcela. Wcześniej widziałam, że to opowiadanie jest porónywane do Wywiadu z Wampirem, i choć sama narracja przypomina nieco tą powieść to jednak później na próźno doszukiwać się podobieństw. I z mojej strony to komplement. Choć lubię Wywiad to jednak jego styl jest dużo cięższy i trudniejszy do przełknięcia. Wierszydło jest świetną, lekką, idealną na taki czas historią. Już nie mogę doczekać się 6 rozdziału!
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, nie spodziewałabym się, że ktoś chciałby czytać Wierszydło po nocach, ale niezmiernie mi miło, że Ci się spodobało!
      Zdradzę, że na obrazku jest właśnie Jola, kiedy zobaczyłam ten portret na dA to od razu wiedziałam, że znajdzie się na nagłówku.
      Marcel to typ postaci, które, nie wiedzieć czemu, podobno najlepiej mi wychodzą. Pisanie z perspektywy faceta jest dosyć trudne, ale jeszcze nikt mnie nie zlinczował, więc chyba nie może być tak źle. Jolka to zupełnie inna para kaloszy, gdyby była ciepłą, przewidywalną kluchą, to nie byłoby już tak zabawne.
      Och, zarumieniłam się! :D Wywiad z Wampirem czytałam wieki temu, ale nie pomyślałam nawet, że moje Wierszydło może być podobne. Zwyczajnie nie pasowała mi narracja trzecioosobowa.
      Dziękuję bardzo za miłe słowa i pozdrawiam! :D

      Usuń
  2. Witam! W imieniu swoim i całej Załogi ocenialni Shiibuya z przyjemnością informuję, że właśnie ukazała się ocena Twojego bloga. Pozdrawiam i życzę miłego dnia z nadzieją, że docenisz moją pracę i kulturalnie skomentujesz recenzję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Twoje opowiadanie jest absolutnie mistrzowskie! Nigdy wcześniej nie spotkałam się z romansem, który nie byłby romansidłem pełnym ckliwych scen i padania sobie w ramiona co dziesięć sekund.
    Marcel i Jola to para, której nie da się nie lubić. Sakowski od razu zdobył moje serce, nie tylko uroczym imieniem, ale też ogólnym usposobieniem. Jola zaś nie jest ckliwą, płochliwą pannicą, która wdzięczy się do wybranka a jeśli ona widnieje na grafice z prawej strony - zalicza się też do niezwykle urodziwych. :)
    Znalazłam się tu dzięki katalogowi a teraz też zdałam sobie sprawę. że zostawiłam spam na innym twoim blogu, za co od razu serdecznie przepraszam!
    Dodaję do obserwowanych i postaram się wpadać oraz komentować, chociaż z czasem - i chęciami... - u mnie różnie.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, że dłuższe przerwy dobrze ci robią? Bałam się, że po kilku rozdziałach narracja Marcela straci trochę "marcelowatości", ale widzę, że cały czas masz w zanadrzu świeży humor ;)

    A postać Joli robi się coraz bardziej... dziwna. Marcel nieźle trafił, pogratulować.

    ~Cefeida

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam wszystkie rozdziały jak leci i jestem pod niesmowitym wrażeniem. Nie znajduje się teraz takich "innych" opowiadań, a Twoje bardzo przypadło mi do gustu. Nic nie dzieje się wg jakiegoś wytyczonego schematu, bohaterowie żyją swoim życiem, jednocześnie sprawiając nam, czytelnikom, wielką radochę. Tak pokrótce. Marcel jest... hm, ciekawym człowiekiem. Mam skojarzenie co do jednego bohatera literackiego, ale po chwili namysłu dochodzę do wniosku, że to chyba nie to. Niemniej, z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały historii Marcela... I ściskam gorąco, życzę Wena! :*
    ~napiszwiadomosc.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, brawa dla mnie za komentarz! Biję się w pierś i przepraszam, bo już jakiś czas temu przeczytałam na telefonie, a że z telefonu komentować nie lubię, to przybywam z dużym opóźnieniem (po cichu licząc, że pojawi się niedługo coś nowego ;>).
    Marczel (podoba mi się ta wersja jego imienia) to taki... troublemaker XD Nie wiem, jak inaczej mogłabym go nazwać. Wystarczy, że zrobi krok do przodu, a już wpada w kłopoty. Przede wszystkim przez Jolę. Ale że Jola i karki? O tym bym nie pomyślała. Coraz bardziej się utwierdzam w przekonaniu, że Marcel widzi tylko to, co chciałby widzieć, a Jola nie jest odzwierciedleniem jego wyobrażeń. I nie wiem, czy to będzie komplement, ale czasami mam wrażenie, że Jola ma większe jaja od Marcela. Oczywiście w jej przypadku chodzi o "mentalne jaja" :P Ale moim zdaniem to właśnie jest fajne w tym opowiadaniu, że dziewczyna jest bardziej ogarnięta od chłopaka i to odwrócenie ról, bo to zwykle kobieca postać jest zagubiona i zupełnie oczarowana jakimś mężczyzną.
    W ogóle czytając Twoje opowiadanie mam ochotę przywrócić do życia swoją starą postać, ale że tak dawno jej nie pisałam, obawiam się, że nie wyjdzie mi tak fajnie, buu... :(
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jezusie. To się coraz bardziej komplikuje, a ja coraz bardziej nie wiem o co chodzi. Jola na stacji benzynowej z czwórką cwelów, którzy jej pilnują.. uroczo! Nie no, tak na serio to nie spodziewałam się takiego rozwoju wydarzeń i na myśl przychodzą mi różne czarne scenariusze. Marcelku, żyj!

    OdpowiedzUsuń
  8. 28 yrs old Software Engineer III Standford Dilger, hailing from Brossard enjoys watching movies like Aziz Ansari: Intimate Moments for a Sensual Evening and Singing. Took a trip to Catalan Romanesque Churches of the Vall de BoíFortresses and Group of Monuments and drives a Mercedes-Benz 540K Spezial Roadster. kotwica

    OdpowiedzUsuń