10.5.14

trzy: tego kwiatu pół Gdyni

Spotkanie z Jolą miało miejsce na początku maja i zanim się obejrzałem – kalendarz wskazywał dzień piętnasty, w którym imieniny obchodzą Miłość i Nadzieja. Cóż to była za ironia, od rana ślęczałem nad notatkami, próbując przygotować się do kolokwium, mającego mieć miejsce dnia następnego, ale jedyną myślą, jaka tkwiła w mojej głowie była, rzecz jasna, Jola Szydło. Obudził mnie niemiecki rap, z którego zrozumiałem jedynie „scheiße”, zwyczajowo, jak co kilka dni, odpowiedziałem matce na standardowe pytanie w stylu „najadasz się, Marcelku, pamiętaj, że zawsze możesz wrócić do domu, znajdziemy z ojcem dla ciebie zajęcie”. Nie, mamo, nie chcę. Jola nie mieszka na wygwizdowie dziewięćdziesiąt kilometrów stąd, chociaż kto wie? Nic o niej nie wiedziałem, prócz tego, co powiedziała kanarowi, ale mogła być nieszczera. Jej dowód mógł być podrobiony, a ona mogła się nazywać zupełnie inaczej, być złodziejką albo morderczynią. Tylko czy miałem aż takiego pecha? Nie wiedziałem.
— Marczel, daj szpokój, to tylko dziewczyna — mówił mi Peter z okropnym akcentem, skacząc z kanału na kanał w poszukiwaniu czegoś ciekawego.
— Nie widziałeś jej.
Rozmowa się kończyła, bo Peter wybuchał rechotem budzącym całą kamienicę, a ja pokazywałem mu środkowy palec, powstrzymując się od komentarza. Bucerą prześcigał mojego starszego brata, Franka, a to już było sztuką, bo Franciszek Sakowski vel. Sakwa, jak mówili na niego kumple z Klubu Kibola, był bucem Pomorza. Naprawdę, nie kłamię, choć matka w tamtym czasie twierdziła, że „Franuś się zmienił, znalazł dziewczynę”. Nie lubiłem z nią na ten temat rozmawiać, bo to prowadziło do pytań w stylu „a ty, Marcelku, jak u ciebie?”. Nie zbliżałem się jeszcze do trzydziestki, a ona wmawiała mi, że umrę samotny albo/i, że jestem gejem. Jakby samo bycie w związku chroniło od raka, biedy i publicznego wyśmiania.
Szesnastego jechałem na uczelnię autobusem numer sto czterdzieści siedem, zmuszony kupić bilet zwykły, bo zgubiłem legitymację. Jakby jeszcze tego mi brakowało. Joli jednak tam nie było, nie było jej też w dwudziestce siódemce, do której się przesiadłem ani w sklepie spożywczym, gdzie po drodze wstąpiłem. To tamtego dnia miałem odczuwać jakieś znaki od powoli zbliżającego się przełomu, jakby orzeźwiającego policzka od mojej inteligencji. Co prawda ukrywającej się do urodzenia, nie dającej znaku życia, ale przydatnej, kiedy zamieniałem się w warzywo.
Jola Szydło cię spławiła, stary, czas płynąć dalej łodzią życia, powiedziałaby moja koleżanka z roku, która nie poszła na filozofię tylko dlatego, bo matka zagroziła jej wyrzuceniem z domu. Była Kochanowskim Akademii Morskiej i pisała wiersze o wykładowcach, wzorując się na fraszce Na matematyka, opublikowała je wszystkie w internecie i dostałaby pewnie jakąś nagrodę, gdyby w komisji Noblowskiej czy jakiejś innej zasiadali studenci. Moja mama stwierdziłaby pewnie, że Zosia jest „miłą dziewczyną” i „do jej imienia pasuje nasze nazwisko”. Tego, co powiedziałby ojciec, nie przytoczę, bo nie wiem, czy to cię nie zgorszy. W każdym razie, Zosia była miła i po pewnym czasie wahania zaprosiłem ją na imprezę, którą urządzał kumpel Petera, Marcus. Mieszkał w Gdańsku, bo dostał się tylko na UG, ale to nie przeszkadzało mu w przychodzeniu na naszą stancję i chwaleniu się w ojczystym języku (Peter potem mi to streszczał, znowu rechocząc jak debil, chociaż nie widziałem nic śmiesznego w tym, że jego kumpel ukradł laskę jakiemuś facetowi) o jego podbojach miłosnych i innych bzdurach. Kiedy tylko słyszałem, jak wrzeszczy od drzwi „PITAH, SZAKOSKI”, bolały mnie zęby i zacząłem się zastanawiać, czy w Niemczech mieszkają tylko stereotypowi samcy alfa, jednak obaj wyprowadzili mnie z błędu i stwierdzili, że pały podobne do mnie nie miały po prostu z nimi szans. Wygrywali w przedbiegach, dlatego Marcusowi udało się przenieść na rok do Polski, a Peter załatwił sobie stancję za pół ceny.
Przykre, ale trudno było nie uwierzyć.
Wracając do imprezy, bo znów zbaczam z tematu, umówiliśmy się z Zosią na dworcu, bo Peter zabrał się wcześniej z kolegami – jechali po „prowiant”. Nawet nie pytał, czy jadę z nim, widział moją minę, jakbym pochorował się od samej myśli o imprezie, odstawiłem się zresztą jak szczur na Boże Ciało... Nie, zaraz, no, nieważne. Pociąg przed dwudziestą pierwszą, w sobotę, w środku maja to jakby wsiąść do tych takich imprezowych busów, gdzie ludzie są pijani zanim jeszcze wsiądą. A przynajmniej taki obraz przedstawia zazwyczaj telewizja, a na żółtym pasku wielkie litery głoszą, że znowu zdemoralizowana młodzież urządza burdy.
Zosia miała okrągłą twarz z dwoma dołeczkami w policzkach, które ujawniały się, gdy uśmiechała się z zakłopotaniem. Pamiętam, że miała na sobie dosyć ładną kwiatową sukienkę, a to dlatego, bo... Dobra, nie będę uprzedzał wydarzeń. Nie czułem się przy niej tak bardzo lamersko jak na przykład przy Joli, bo zdążyła zagadać mnie o jakichś uczelnianych bzdurach i o tym, że bardzo denerwuje się tą imprezą, bo ostatnio na większej domówce była chyba na osiemnastych urodzinach swojej przyjaciółki, a ona miała wiele więcej przyjaciół niż Zosia, więc sprosiła pół Gdańska i okolic. Zdążyła się przy tym zarumienić z ekscytacji swoją historią, co na swój sposób było urocze, ale zdałem sobie sprawę, że myślę o tym, czy Jola też by się tak zachowywała, wspominając „wielką imprezę u jakiejś tam Izy”. Nie pasowało mi to do niej.
— Ale fajnie, że idziemy razem — przyznała w końcu Zosia, wyrywając mnie z transu, czego potem zapewne żałowała, ale po kolei.
Marcus mieszkał, oczywiście, w domu pały podobnej do mnie, buląc duże pieniądze za mały pokój na poddaszu. To nie przeszkadzało mu w urządzaniu imprezy pod nieobecność rodziców biednego chłopaka. Kiedy znaleźliśmy się z Zosią już na miejscu, nie wyglądał na szczęśliwego obecnością pięćdziesięciu osób, a Peter wspominał coś o tym, że „niektórzy jeszcze się zbierają”, kiedy wtachał do środka dwie zgrzewki taniego sikacza z Alkoholi Świata. To właśnie zawartość jednej z tych butelek sprawiła, że zapamiętałem dobrze sukienkę biednej Zofii, bo została nią oblana, choć głównym celem byłem ja. Już na samym początku imprezy Peter miał już we krwi milion promili, co dopiero w samym jej środku. Uznał, że śmiesznie będzie chlusnąć we mnie piwem, jako że musiałem wyglądać na naprawdę śpiącego. Nie żeby moja towarzyszka mocno przynudzała, ale filozoficzne wywody zawsze sprawiały, że powieki robiły się ciężkie, nieważne jak bardzo podekscytowanym głosem przemawiałby mój rozmówca. Zosia rozmawiała jakby sama ze sobą i nie przeszkadzały jej ciche „ehe” „no” „aha” „no, coś tam mi ten, no”. Zacząłem wtedy trzecie piwo i powoli odpływałem w jakąś krainę przesuwających się leniwie po niebie chmur i ciepłej kołdry. Nie jestem typem osoby, w której alkohol budzi jakieś ukryte talenty albo chęć do zwierzania się. Jedynie spowalnia mi zapłon i robi ze mnie większą amebę niż zwykle. To akurat w tej historii chyba najważniejsza informacja.
— Marcel! — pisnęła nagle Zosia.
Zamrugałem szybko oczami, zapominając o tym, że podpieram głowę na dłoni zwiniętej w pięść, co poskutkowało rąbnięciem czołem o blat stolika, na którym się opierałem. Kilka zimnych kropel skapnęło mi na odsłonięty kark i tył koszuli, a głośny rechot przerwany nagłym wrzaskiem uświadomił, że znowu zrobiłem coś źle. Podniosłem się w samą porę, by zobaczyć nieco zdziwionego histerią Zosi Petera, który otrzymał mocny cios w policzek od rozwścieczonej dziewczyny.
— Marcel, zrób coś! — wrzasnęła do mnie, sprawiając wrażenie osoby, z której ust zaraz zacznie toczyć się piana. Nie wiedziałem do końca o co chodziło, przenosiłem jedynie wzrok z Petera na nią i odwrotnie.
— Ale o co chodzi... — Zmarszczyłem brwi, doszukując się powodu wielkiego problemu, ale dopiero potem zdałem sobie sprawę, że Zosia jest cała mokra. — Dzisiaj nie Śmigus Dyngus, co?
Dopiero wtedy oberwałem także ja: dłonią biednego dziewczęcia i rechotem prosto w lewe ucho, bo Peter zdążył rozwalić się na miejscu obok mnie. Myślał, że się nabijam, choć pewnie gdyby był trzeźwy, to zdałby sobie sprawę, że mówiłem to na serio, starając się zrozumieć, gdzie się znajduję. W tamtym momencie czułem się niesłusznie uderzony i skazany na przebywanie z takim idiotą, ale z drugiej strony było mi żal Zosi, który wybiegła do łazienki, a potem z domu i tyle ją widzieli.
Chyba przez miesiąc jej koleżanki posyłały mi mordercze spojrzenia, podejrzewałem, że trochę opowieść podkoloryzowała. Bo ja z kolei tyle pamiętam, możliwe, że coś istotnego mi umknęło, ale Peter raczej by mnie uświadomił. Czułem się jak idiota.
To był jednak dopiero początek.
Minął jeden dzień, drugi, ja pogrążałem się w nauce, Peter w byciu bucem, Zosia nadal milczała, choć wysłałem jej przeprosinowy list, tchórząc przed zagadaniem wprost „słuchaj, nie jestem rycerzem, dobra, mogłaś mieć lepszy refleks”, na samą myśl po prostu policzek piekł mnie od nowa, spiekałem też prawdopodobnie raka, ale kto wie.
Rzadko spoglądam w lustro.
Pewnego dnia, podejrzewam, że kilka dni po feralnej imprezie, kiedy leżałem na łóżku w pokoju i prawdopodobnie przysypiałem, do środka wparował jednak panicz Fuerst, bo, kolejna ironia, takie nazwisko nosił Peter. W każdym razie, wbiegł do pokoju, trzaskając drzwiami i od wejścia ryknął:
— Wsztawaj, wychodzimy!
Podniosłem się gwałtownie, z tylko jednym otwartym okiem, bo drugie wciąż było w stanie uśpienia i nie potrafiłem unieść powieki. Peter miał na sobie swoją koszulę „łowcy”, która przesiąknięta zapachem wody kolońskiej podobno wydawała za niego śpiew godowy, by „zwabić lachony”. Kiedy zmusił mnie do spojrzenia na siebie w odbiciu lustrzanym, zdałem sobie sprawę, że wyglądam przy nim jak jego młodszy, ułomny brat. I wtedy właśnie dostałem też kopa od inteligencji, odezwał się we mnie prosty facet, co prawda nie samiec z prawdziwego zdarzenia, jak na przykład połowa miasta, ale... Spojrzałem na siebie z innej perspektywy, tej widzącej rodzącego się na czole pryszcza, rozczochrane włosy i mordę wykrzywioną ciągłym rozmyślaniem o jednym i tym samym, wałkowaniem sceny, która, na dobrą sprawę, powinna była mi otworzyć oczy.
Co prawda nie pomyślałem „wal się, Szydło, dzisiaj zmienię się w mister łabędzia i wyrwę ładniejszą”, co w obliczu późniejszych wydarzeń wydałoby się całkiem zdrowe, jednakże w mojej głowie pojawiła się myśl „będziesz chciała cofnąć czas, Jolka!”. Dobrze, że Peter tego nie słyszał, ale i tak parsknął śmiechem na widok mojej miny i mruknął:
— Lepiej szię ogol, wyglądasz jak menel, będziemy czekać na dole, Marczel.
Mogłem się obrazić, owszem, ale zdecydowałem zrobić to, co powiedział, uczesać włosy, ubrać to, co na składzie miałem najlepszego i choć nie wiedziałem do końca, gdzie się kieruję z dwoma nieobliczalnymi Niemcami – czułem, że robię coś... dobrego. Przynajmniej dla mózgu, który obrał jeden, strasznie pałowaty kierunek. Mogłem oderwać myśli od ciągłego poczucia winy, morza szumiącego żałośnie, kiedy pokonywałem opór wiatru, leząc niechętnie do Akademii, właściwie od wszystkiego.
Nie wiedziałem jednak, co mnie czeka.
— Co to jest, kurwa, speed dating?
Wytrzeszczyłem oczy na siedzącego obok kierowcy Petera, ale wyszczerzył tylko do mnie zęby, machając na moją oburzoną minę łapą. Czy właśnie zmuszał mnie do „robienia pierwszego wrażenia”? Przecież oczywistym było, że zawalę wszystkie te pięciominutowe randki, nie będąc w stanie powiedzieć nic sensownego, bo zeżrą mnie nerwy.
Klub, do którego mnie zaprowadzili, pulsował muzyką i światłami neonów, które zamiast tworzyć atmosferę, jedynie prowokowały epilepsję do ujawnienia się w trybie natychmiastowym. Szedłem za nimi niemrawo, krzywiąc się, kiedy z rażącego różu, napis Fantazja zmieniał się w upiorną zieleń, by na koniec porazić widza pomarańczowym błyskiem. Nigdy nie byłem w takiej okolicy, a mroczny wygląd rozpadających się, pamiętających jeszcze czasy PRL-u budynków, jakby wstydzących się, że coś takiego pomiędzy nimi wyrosło, przyprawiał mnie o dreszcze. Chciałem się wycofać, bo perspektywa powrotu do robienia absolutnie niczego, była kusząca, ale ojciec miał rację – „jak się Szwab uprze, to nie ma zmiłuj, synu!”. W klubie było duszno, tak samo... migotliwie i przerażająco. Jednak było tak tylko na wejściu, bo im wchodziliśmy w głąb, tym bardziej się uspokajało, aż w końcu znaleźliśmy się w jakiejś spokojnej sali, gdzie jedynie „czuć” było dudniącą muzykę, ale dało się oddychać. Kobieta przy wejściu, odrywając w końcu zachwycone spojrzenie od Marcusa i Petera, posłała mi to zarezerwowane dla reszty – znudzone i wręczyła ankietę. Kolor oczu, co lubię, co jem chętnie, czy wolę koty, czy psy. Zmarszczyłem brwi, decydując się całkiem głupio, na kłamstwo. Możliwe, że to mnie uratowało.
Od tamtego momentu nazywałem się Emil Kowalski, miałem dwa koty, Brutusa i Filemona (dopisałem przy nich pedalskie serduszka), lubiłem spaghetti i kolacje przy świecach, a także mieszkałem z matką. Cóż, gorzej być nie mogło, pozostało mi tylko wziąć głęboki oddech, żałowałem jedynie, że nie zaczesałem włosów na jedną stronę i nie pokryłem obfitą porcją żelu. Mogłem także podciągnąć spodnie pod pachy, ale na samą myśl bolało, zrezygnowałem więc.
Usiadłem przy stoliku numer pięć, który mi wyznaczono i złożyłem ręce jak do modlitwy, sprawdzając w szklanej ramce menu, czy nie mam nic pomiędzy zębami. Mogłem sobie wetknąć w nie wykałaczkę, ale groteska sięgnęłaby zbyt wielkich rozmiarów, przylizałem więc tylko włosy, ignorując alarm wyjący mi pod czaszką.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, rozpoczęła się gra.
— Mieszkasz z matką? To twoje mieszkanie?
— Tak, ale jestem do niej mocno przywiązany. I do niego też.
— Też mam kota!
— Cudownie, polubią się z moim Brutusikiem i Filemonkiem, mogę ci je pokazać... Och, szkoda, minęło pięć minut.
— Gotujesz sam te kolacje przy świecach, Emilu?
— Nie, to moja mama, na pewno się polubicie, robi świetne kluski! Znaczy się, spaghetti.
— Co studiujesz?
— Psychologię. Moja mama mówi, że od zawsze byłem wrażliwym chłopcem.
Dzwon zadzwonił jakby niedaleko mnie i nieco przerażona studentka uciekła od mojego stolika, a ja wypuściłem ciężko powietrze, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku dla mojej twarzy. Od szczerzenia się zdrętwiała mi szczęka, cieszyłem się jednak, że czeka mnie ostatnia „randka” i będę mógł wrócić do łóżka, i zakopać się w pościeli, by zostać tam do końca swojej marnej egzystencji.
— Witaj.
Blondynka, która się do mnie przysiadła, posłała mi jakby nieśmiały uśmiech i złożyła dłonie identycznie jak ja, pochylając się jednocześnie odrobinę do przodu. Kogoś mi przypominała, ale teraz byłem Emilem, nie Marcelem, więc uśmiechnąłem się, ukazując całe uzębienie i zajrzałem w kartkę, którą miałem przed sobą. Jednocześnie zamierzałem siorbnąć wody ze szklanki stojącej obok, bo jak na razie dziewczyna nie była zrażona moim wieśniackim lookiem, o mało jednak nie udusiłem się, opluwając przy tym wszystkich wokół. W ostatniej chwili przełknąłem płyn, odczuwając w gardle lekkie pieczenie i wydusiłem nieświadomie:
— … Ewa?!
— Coś nie tak? — zapytała niepewnie, siadając jakby w pozycji bardziej wyprostowanej, a uśmiech zbladł nieznacznie. Nie była w ogóle podobna do Ewy, która strzeliła mi wykład o byciu pałą, poza tym czy nie powinna wieść sielankowego życia na polskiej wsi albo, no nie wiem, jeździć po świecie ze swoim cudownym mężem, Wiktorem aka. Patyczakiem? Ewa Kamińska, starsza o jakieś dziewięć lat, była ładna i nie wyglądała już jak największy dres jednej jedynej dzielni zwanej Spolnikowem, liczącym sobie całe sto szesnaście mieszkańców i kilkanaście błotnych kałuż dostępnych trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Coś tu było nie tak, ale wróciłem do uśmiechu maminsynka Emila i pogładziłem się po brodzie jak myśliciel.
— Piękne imię. Moja mama też nazywa się Ewa.
Przez chwilę jej brwi były uniesione, ale chwilę później odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się.
— No widzisz, to znak.
Chciałem ją wypytać o wszystko, zwłaszcza o Patyczaka, odczuwałem dziwną ciekawość, czy odkryła jego pałowate wnętrze i poszła w tango, zapominając o tym, że darzyła go miłością w podstawówce, ale zrezygnowałem. Opowiadałem natomiast o sobie, z każdą chwilą coraz bardziej zdziwiony, że Ewa śmieje się z sucharów i słucha z uwagą, jak opowiadam bzdury o tym, jak Filemonek pięknie bawi się z Brutuskiem i robię im pełno zdjęć. Chciała zobaczyć, ale gorączkowo zmyśliłem, że zapomniałem dzisiaj aparatu. Była szczerze zawiedziona!
To musiała być zbieżność nazwisk, tego byłem całkiem pewien. Ewa już dawno prychnęłaby cicho i strzeliła mi wykład o tym, że takim życiorysem mogę się pochwalić jedynie innemu gejowi–kociarzowi, może przypadłbym mu do gustu. Kiedy zadzwonił dzwonek, odetchnąłem z ulgą i wstałem szybko, posyłając jej niemrawy uśmiech. Uciekłem do toalety, by zmoczyć ulizane włosy i wyciągnąć koszulę ze spodni. Bycie Emilem było dwa razy gorsze niż bycie Marcelem, ale na szczęście dobiegło końca. Kiedy wróciłem, czekał na mnie tylko Peter, wyciągając w moją stronę różową karteczkę. Na jego ustach tkwił złośliwy uśmieszek.
— I tak lepiej niż podejrzewałem — skwitował, ostentacyjnie chowając do kieszeni dziesięć karteczek, które on dostał.
Nie wiedział przecież, że nie byłem sobą. Ale która była tak zdesperowana, żeby umówić się z maminsynko-kociarzo-amatorem spaghetti, do tego studiującym psychologię? Zdecydowałem się zobaczyć to dopiero w domu, gdzie nadal prześladował mnie amant Peter, podpytujący co chwila, żebym sprawdził, bo może to Jola.
Chciałem, żeby to była ona, ale prawda okazała się inna. Tym razem naprawdę oplułem się wodą, którą płukałem usta po myciu zębów. Na różowej karteczce bowiem zgrabnie, jakby w pośpiechu, napisane litery informowały mnie, że jeśli chciałbym się spotkać jeszcze raz, to Ewa nie ma nic przeciw.
Zostawiła nawet numer.
Problem w tym, że nie wiedziałem, czy jestem gotowy na ponowne wcielenie się w Emila i spotkanie z nią. Posłałem zrozpaczone spojrzenie swojemu odbiciu i wróciłem do pokoju.
Inteligencja zgasła tak szybko jak zabłysła.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Będę szczera i powiem, że nie spodziewałam się tylu pozytywnych opinii na temat tego spontanicznie rozpoczętego pisadła! Dziękuję za nie wszystkie, bo każda z osobna jest motywująca. Rozdział wcześniej, albowiem spłynęło na mnie olśnienie podczas uczenia się biologii, gdyby leżało w folderze dłużej, zwątpiłabym.
Klub Fantazja, rzecz jasna, nie istnieje, to moja fantazja literacka. ;) Wioska także fikcyjna.

5 komentarzy:

  1. No to po tym rozdziale zbierzesz jeszcze więcej pozytywnych opinii. Jest najlepszy. Ale żeby nie było, liczę na jeszcze lepsze!

    Spodziewałam się raczej, że Marcel wybierze się kilka razy w miejsce, gdzie ostatnio rozstał się z Jolą, będzie krążył od klatki do klatki, a może nawet w desperacji zacznie wydzwaniać domofonem. Choć gdyby Jola rzeczywiście okazała się morderczynią (seryjną, nie daj Boże!), to byłoby słabo.
    Pomysł z szybką randa był dobry, a w wykonaniu Marcela świetny. Trochę się dziwię, że Ewa nie połapała się, że Emil to Marcel, pewnie gdyby miała zastanawiać się na przyszłością chłopaka, z którym wyjadała żelki na dyskotece, wymyśliłaby coś podobnego, co opowiedział Marcel ;)

    ~Cefeida

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uch, ta presja! :D
      Nie, owszem, jest zdesperowany i zakochany, ale nie do tego stopnia... Jeździ tylko autobusem z tą nadzieją, że znów machnie na niego włosami i biedaczek dostanie szansę od losu na poprawienie się.
      Niby tak, ale to było osiem, dziewięć lat temu i teoretycznie Marcel się zmienił trochę wizualnie, zwłaszcza po transformacji w Emila, a i Ewa go wieki nie widziała, bo wyjechała z Patyczakiem gdzieś w świat. :D
      Dziękuję bardzo za komentarz!

      Usuń
  2. Gdzie jest Jola?!
    Ja chcę Joli!
    Inaczej się fochnę i pójdę gdzie indziej :P

    Ale pomijając Jolę (nie daruję!) to rozdzialik bardzo fajny :)
    Czekam na ciąg dalszy (i na Jolę)!

    Natalia M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie odchodź, Jola zaraz wróci. Będziesz jej jeszcze miała dość. :D

      Usuń
  3. Oj widzę, że tu się trójkącik robi.. Ewa, Marcelek, Jolcia.. Słodki Boże, co to będzie? Emil Kowalski brzmi mało kreatywnie, jak na panicza Sakowskiego, aczkolwiek imię Emil wydaje się być.. ciekawe..
    Czwórkę zaraz pochłaniać będę :)

    OdpowiedzUsuń