Spotkanie
z Jolą miało miejsce na początku maja i zanim się obejrzałem –
kalendarz wskazywał dzień piętnasty, w którym imieniny obchodzą
Miłość i Nadzieja. Cóż to była za ironia, od rana ślęczałem
nad notatkami, próbując przygotować się do kolokwium, mającego
mieć miejsce dnia następnego, ale jedyną myślą, jaka tkwiła w
mojej głowie była, rzecz jasna, Jola Szydło. Obudził mnie
niemiecki rap, z którego zrozumiałem jedynie „scheiße”,
zwyczajowo, jak co kilka dni, odpowiedziałem matce na standardowe
pytanie w stylu „najadasz się, Marcelku, pamiętaj, że zawsze
możesz wrócić do domu, znajdziemy z ojcem dla ciebie zajęcie”.
Nie, mamo, nie chcę. Jola nie mieszka na wygwizdowie
dziewięćdziesiąt kilometrów stąd, chociaż kto wie? Nic o niej
nie wiedziałem, prócz tego, co powiedziała kanarowi, ale mogła
być nieszczera. Jej dowód mógł być podrobiony, a ona mogła się
nazywać zupełnie inaczej, być złodziejką albo morderczynią.
Tylko czy miałem aż takiego pecha? Nie wiedziałem.
—
Marczel, daj szpokój, to tylko dziewczyna — mówił mi Peter z
okropnym akcentem, skacząc z kanału na kanał w poszukiwaniu czegoś
ciekawego.
—
Nie widziałeś jej.
Rozmowa
się kończyła, bo Peter wybuchał rechotem budzącym całą
kamienicę, a ja pokazywałem mu środkowy palec, powstrzymując się
od komentarza. Bucerą prześcigał mojego starszego brata, Franka, a
to już było sztuką, bo Franciszek Sakowski vel. Sakwa, jak mówili
na niego kumple z Klubu Kibola, był bucem Pomorza. Naprawdę, nie
kłamię, choć matka w tamtym czasie twierdziła, że „Franuś się
zmienił, znalazł dziewczynę”. Nie lubiłem z nią na ten temat
rozmawiać, bo to prowadziło do pytań w stylu „a ty, Marcelku,
jak u ciebie?”. Nie zbliżałem się jeszcze do trzydziestki, a ona
wmawiała mi, że umrę samotny albo/i, że jestem gejem. Jakby samo
bycie w związku chroniło od raka, biedy i publicznego wyśmiania.
Szesnastego
jechałem na uczelnię autobusem numer sto czterdzieści siedem,
zmuszony kupić bilet zwykły, bo zgubiłem legitymację. Jakby
jeszcze tego mi brakowało. Joli jednak tam nie było, nie było jej
też w dwudziestce siódemce, do której się przesiadłem ani w
sklepie spożywczym, gdzie po drodze wstąpiłem. To tamtego dnia
miałem odczuwać jakieś znaki od powoli zbliżającego się
przełomu, jakby orzeźwiającego policzka od mojej inteligencji. Co
prawda ukrywającej się do urodzenia, nie dającej znaku życia, ale
przydatnej, kiedy zamieniałem się w warzywo.
Jola
Szydło cię spławiła, stary, czas płynąć dalej łodzią życia,
powiedziałaby moja koleżanka z roku, która nie poszła na
filozofię tylko dlatego, bo matka zagroziła jej wyrzuceniem z domu.
Była Kochanowskim Akademii Morskiej i pisała wiersze o
wykładowcach, wzorując się na fraszce Na matematyka,
opublikowała je wszystkie w internecie i dostałaby pewnie jakąś
nagrodę, gdyby w komisji Noblowskiej czy jakiejś innej zasiadali
studenci. Moja mama stwierdziłaby pewnie, że Zosia jest „miłą
dziewczyną” i „do jej imienia pasuje nasze nazwisko”. Tego, co
powiedziałby ojciec, nie przytoczę, bo nie wiem, czy to cię nie
zgorszy. W każdym razie, Zosia była miła i po pewnym czasie
wahania zaprosiłem ją na imprezę, którą urządzał kumpel
Petera, Marcus. Mieszkał w Gdańsku, bo dostał się tylko na UG,
ale to nie przeszkadzało mu w przychodzeniu na naszą stancję i
chwaleniu się w ojczystym języku (Peter potem mi to streszczał,
znowu rechocząc jak debil, chociaż nie widziałem nic śmiesznego w
tym, że jego kumpel ukradł laskę jakiemuś facetowi) o jego
podbojach miłosnych i innych bzdurach. Kiedy tylko słyszałem, jak
wrzeszczy od drzwi „PITAH, SZAKOSKI”, bolały mnie zęby i
zacząłem się zastanawiać, czy w Niemczech mieszkają tylko
stereotypowi samcy alfa, jednak obaj wyprowadzili mnie z błędu i
stwierdzili, że pały podobne do mnie nie miały po prostu z nimi
szans. Wygrywali w przedbiegach, dlatego Marcusowi udało się
przenieść na rok do Polski, a Peter załatwił sobie stancję za
pół ceny.
Przykre, ale trudno było nie uwierzyć.
Wracając do imprezy, bo znów zbaczam z tematu, umówiliśmy się z
Zosią na dworcu, bo Peter zabrał się wcześniej z kolegami –
jechali po „prowiant”. Nawet nie pytał, czy jadę z nim, widział
moją minę, jakbym pochorował się od samej myśli o imprezie,
odstawiłem się zresztą jak szczur na Boże Ciało... Nie, zaraz,
no, nieważne. Pociąg przed dwudziestą pierwszą, w sobotę, w
środku maja to jakby wsiąść do tych takich imprezowych busów,
gdzie ludzie są pijani zanim jeszcze wsiądą. A przynajmniej taki
obraz przedstawia zazwyczaj telewizja, a na żółtym pasku wielkie
litery głoszą, że znowu zdemoralizowana młodzież urządza burdy.
Zosia miała okrągłą twarz z dwoma dołeczkami w policzkach, które
ujawniały się, gdy uśmiechała się z zakłopotaniem. Pamiętam,
że miała na sobie dosyć ładną kwiatową sukienkę, a to dlatego,
bo... Dobra, nie będę uprzedzał wydarzeń. Nie czułem się przy
niej tak bardzo lamersko jak na przykład przy Joli, bo zdążyła
zagadać mnie o jakichś uczelnianych bzdurach i o tym, że bardzo
denerwuje się tą imprezą, bo ostatnio na większej domówce była
chyba na osiemnastych urodzinach swojej przyjaciółki, a ona miała
wiele więcej przyjaciół niż Zosia, więc sprosiła pół Gdańska
i okolic. Zdążyła się przy tym zarumienić z ekscytacji swoją
historią, co na swój sposób było urocze, ale zdałem sobie
sprawę, że myślę o tym, czy Jola też by się tak zachowywała,
wspominając „wielką imprezę u jakiejś tam Izy”. Nie pasowało
mi to do niej.
— Ale fajnie, że idziemy razem — przyznała w końcu Zosia,
wyrywając mnie z transu, czego potem zapewne żałowała, ale po
kolei.
Marcus mieszkał, oczywiście, w domu pały podobnej do mnie, buląc
duże pieniądze za mały pokój na poddaszu. To nie przeszkadzało
mu w urządzaniu imprezy pod nieobecność rodziców biednego
chłopaka. Kiedy znaleźliśmy się z Zosią już na miejscu, nie
wyglądał na szczęśliwego obecnością pięćdziesięciu osób, a
Peter wspominał coś o tym, że „niektórzy jeszcze się
zbierają”, kiedy wtachał do środka dwie zgrzewki taniego sikacza
z Alkoholi Świata. To właśnie zawartość jednej z tych butelek
sprawiła, że zapamiętałem dobrze sukienkę biednej Zofii, bo
została nią oblana, choć głównym celem byłem ja. Już na samym
początku imprezy Peter miał już we krwi milion promili, co dopiero
w samym jej środku. Uznał, że śmiesznie będzie chlusnąć we
mnie piwem, jako że musiałem wyglądać na naprawdę śpiącego.
Nie żeby moja towarzyszka mocno przynudzała, ale filozoficzne
wywody zawsze sprawiały, że powieki robiły się ciężkie,
nieważne jak bardzo podekscytowanym głosem przemawiałby mój
rozmówca. Zosia rozmawiała jakby sama ze sobą i nie przeszkadzały
jej ciche „ehe” „no” „aha” „no, coś tam mi ten, no”.
Zacząłem wtedy trzecie piwo i powoli odpływałem w jakąś krainę
przesuwających się leniwie po niebie chmur i ciepłej kołdry. Nie
jestem typem osoby, w której alkohol budzi jakieś ukryte talenty
albo chęć do zwierzania się. Jedynie spowalnia mi zapłon i robi
ze mnie większą amebę niż zwykle. To akurat w tej historii chyba
najważniejsza informacja.
— Marcel! — pisnęła nagle Zosia.
Zamrugałem szybko oczami, zapominając o tym, że podpieram głowę
na dłoni zwiniętej w pięść, co poskutkowało rąbnięciem czołem
o blat stolika, na którym się opierałem. Kilka zimnych kropel
skapnęło mi na odsłonięty kark i tył koszuli, a głośny rechot
przerwany nagłym wrzaskiem uświadomił, że znowu zrobiłem coś
źle. Podniosłem się w samą porę, by zobaczyć nieco zdziwionego
histerią Zosi Petera, który otrzymał mocny cios w policzek od
rozwścieczonej dziewczyny.
— Marcel, zrób coś! — wrzasnęła do mnie, sprawiając wrażenie
osoby, z której ust zaraz zacznie toczyć się piana. Nie wiedziałem
do końca o co chodziło,
przenosiłem jedynie wzrok z Petera na nią i odwrotnie.
— Ale o co chodzi... — Zmarszczyłem brwi, doszukując się
powodu wielkiego problemu, ale dopiero potem zdałem sobie sprawę,
że Zosia jest cała mokra. — Dzisiaj nie Śmigus Dyngus, co?
Dopiero wtedy oberwałem także ja: dłonią biednego dziewczęcia i
rechotem prosto w lewe ucho, bo Peter zdążył rozwalić się na
miejscu obok mnie. Myślał, że się nabijam, choć pewnie gdyby był
trzeźwy, to zdałby sobie sprawę, że mówiłem to na serio,
starając się zrozumieć, gdzie się znajduję. W tamtym momencie
czułem się niesłusznie uderzony i skazany na przebywanie z takim
idiotą, ale z drugiej strony było mi żal Zosi, który wybiegła do
łazienki, a potem z domu i tyle ją widzieli.
Chyba przez miesiąc jej koleżanki posyłały mi mordercze
spojrzenia, podejrzewałem, że trochę opowieść podkoloryzowała.
Bo ja z kolei tyle pamiętam, możliwe, że coś istotnego mi
umknęło, ale Peter raczej by mnie uświadomił. Czułem się jak
idiota.
To był jednak dopiero początek.
Minął jeden dzień, drugi, ja pogrążałem się w nauce,
Peter w byciu bucem, Zosia nadal milczała, choć wysłałem jej
przeprosinowy list, tchórząc przed zagadaniem wprost „słuchaj,
nie jestem rycerzem, dobra, mogłaś mieć lepszy refleks”, na samą
myśl po prostu policzek piekł mnie od nowa, spiekałem też
prawdopodobnie raka, ale kto wie.
Rzadko spoglądam w lustro.
Pewnego dnia, podejrzewam, że kilka dni po feralnej imprezie, kiedy
leżałem na łóżku w pokoju i prawdopodobnie przysypiałem, do
środka wparował jednak panicz Fuerst, bo, kolejna ironia, takie
nazwisko nosił Peter. W każdym razie, wbiegł do pokoju, trzaskając
drzwiami i od wejścia ryknął:
— Wsztawaj, wychodzimy!
Podniosłem się gwałtownie, z tylko jednym otwartym okiem, bo
drugie wciąż było w stanie uśpienia i nie potrafiłem unieść
powieki. Peter miał na sobie swoją koszulę „łowcy”, która
przesiąknięta zapachem wody kolońskiej podobno wydawała za niego
śpiew godowy, by „zwabić lachony”. Kiedy zmusił mnie do
spojrzenia na siebie w odbiciu lustrzanym, zdałem sobie sprawę, że
wyglądam przy nim jak jego młodszy, ułomny brat. I wtedy właśnie
dostałem też kopa od inteligencji, odezwał się we mnie prosty
facet, co prawda nie samiec z prawdziwego zdarzenia, jak na przykład
połowa miasta, ale... Spojrzałem na siebie z innej perspektywy, tej
widzącej rodzącego się na czole pryszcza, rozczochrane włosy i
mordę wykrzywioną ciągłym rozmyślaniem o jednym i tym samym,
wałkowaniem sceny, która, na dobrą sprawę, powinna była mi
otworzyć oczy.
Co prawda nie pomyślałem „wal się, Szydło, dzisiaj zmienię się
w mister łabędzia i wyrwę ładniejszą”, co w obliczu
późniejszych wydarzeń wydałoby się całkiem zdrowe, jednakże w
mojej głowie pojawiła się myśl „będziesz chciała cofnąć
czas, Jolka!”. Dobrze, że Peter tego nie słyszał, ale i tak
parsknął śmiechem na widok mojej miny i mruknął:
— Lepiej szię ogol, wyglądasz jak menel, będziemy czekać na
dole, Marczel.
Mogłem się obrazić, owszem, ale zdecydowałem zrobić to, co
powiedział, uczesać włosy, ubrać to, co na składzie miałem
najlepszego i choć nie wiedziałem do końca, gdzie się kieruję z
dwoma nieobliczalnymi Niemcami – czułem, że robię coś...
dobrego. Przynajmniej dla mózgu, który obrał jeden, strasznie
pałowaty kierunek. Mogłem oderwać myśli od ciągłego poczucia
winy, morza szumiącego żałośnie, kiedy pokonywałem opór wiatru,
leząc niechętnie do Akademii, właściwie od wszystkiego.
Nie wiedziałem jednak, co mnie czeka.
— Co to jest, kurwa, speed dating?
Wytrzeszczyłem oczy na siedzącego obok kierowcy Petera, ale
wyszczerzył tylko do mnie zęby, machając na moją oburzoną minę
łapą. Czy właśnie zmuszał mnie do „robienia pierwszego
wrażenia”? Przecież oczywistym było, że zawalę wszystkie te
pięciominutowe randki, nie będąc w stanie powiedzieć nic
sensownego, bo zeżrą mnie nerwy.
Klub, do którego mnie zaprowadzili, pulsował muzyką i światłami
neonów, które zamiast tworzyć atmosferę, jedynie prowokowały
epilepsję do ujawnienia się w trybie natychmiastowym. Szedłem za
nimi niemrawo, krzywiąc się, kiedy z rażącego różu, napis
Fantazja zmieniał się w upiorną zieleń, by na koniec
porazić widza pomarańczowym błyskiem. Nigdy nie byłem w takiej
okolicy, a mroczny wygląd rozpadających się, pamiętających
jeszcze czasy PRL-u budynków, jakby wstydzących się, że coś
takiego pomiędzy nimi wyrosło, przyprawiał mnie o dreszcze.
Chciałem się wycofać, bo perspektywa powrotu do robienia
absolutnie niczego, była kusząca, ale ojciec miał rację – „jak
się Szwab uprze, to nie ma zmiłuj, synu!”. W klubie było duszno,
tak samo... migotliwie i przerażająco. Jednak było tak tylko na
wejściu, bo im wchodziliśmy w głąb, tym bardziej się uspokajało,
aż w końcu znaleźliśmy się w jakiejś spokojnej sali, gdzie
jedynie „czuć” było dudniącą muzykę, ale dało się
oddychać. Kobieta przy wejściu, odrywając w końcu zachwycone
spojrzenie od Marcusa i Petera, posłała mi to zarezerwowane dla
reszty – znudzone i wręczyła ankietę. Kolor oczu, co lubię, co
jem chętnie, czy wolę koty, czy psy. Zmarszczyłem brwi, decydując
się całkiem głupio, na kłamstwo. Możliwe, że to mnie uratowało.
Od tamtego momentu nazywałem się Emil Kowalski, miałem dwa koty,
Brutusa i Filemona (dopisałem przy nich pedalskie serduszka),
lubiłem spaghetti i kolacje przy świecach, a także mieszkałem z
matką. Cóż, gorzej być nie mogło, pozostało mi tylko wziąć
głęboki oddech, żałowałem jedynie, że nie zaczesałem włosów
na jedną stronę i nie pokryłem obfitą porcją żelu. Mogłem
także podciągnąć spodnie pod pachy, ale na samą myśl bolało,
zrezygnowałem więc.
Usiadłem przy stoliku numer pięć, który mi wyznaczono i złożyłem
ręce jak do modlitwy, sprawdzając w szklanej ramce menu, czy nie
mam nic pomiędzy zębami. Mogłem sobie wetknąć w nie wykałaczkę,
ale groteska sięgnęłaby zbyt wielkich rozmiarów, przylizałem
więc tylko włosy, ignorując alarm wyjący mi pod czaszką.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, rozpoczęła się gra.
— Mieszkasz z matką? To twoje mieszkanie?
— Tak, ale jestem do niej mocno przywiązany. I do niego też.
— Też mam kota!
— Cudownie, polubią się z moim Brutusikiem i Filemonkiem, mogę
ci je pokazać... Och, szkoda, minęło pięć minut.
— Gotujesz sam te kolacje przy świecach, Emilu?
— Nie, to moja mama, na pewno się polubicie, robi świetne kluski!
Znaczy się, spaghetti.
— Co studiujesz?
— Psychologię. Moja mama mówi, że od zawsze byłem wrażliwym
chłopcem.
Dzwon zadzwonił jakby niedaleko mnie i nieco przerażona studentka
uciekła od mojego stolika, a ja wypuściłem ciężko powietrze,
pozwalając sobie na chwilę odpoczynku dla mojej twarzy. Od
szczerzenia się zdrętwiała mi szczęka, cieszyłem się jednak, że
czeka mnie ostatnia „randka” i będę mógł wrócić do łóżka, i zakopać się w pościeli, by zostać tam do końca swojej marnej
egzystencji.
— Witaj.
Blondynka, która się do mnie przysiadła, posłała mi jakby
nieśmiały uśmiech i złożyła dłonie identycznie jak ja,
pochylając się jednocześnie odrobinę do przodu. Kogoś mi
przypominała, ale teraz byłem Emilem, nie Marcelem, więc
uśmiechnąłem się, ukazując całe uzębienie i zajrzałem w
kartkę, którą miałem przed sobą. Jednocześnie zamierzałem
siorbnąć wody ze szklanki stojącej obok, bo jak na razie
dziewczyna nie była zrażona moim wieśniackim lookiem, o mało
jednak nie udusiłem się, opluwając przy tym wszystkich wokół. W
ostatniej chwili przełknąłem płyn, odczuwając w gardle lekkie
pieczenie i wydusiłem nieświadomie:
— … Ewa?!
— Coś nie tak? — zapytała niepewnie, siadając jakby w pozycji
bardziej wyprostowanej, a uśmiech zbladł nieznacznie. Nie była w
ogóle podobna do Ewy, która strzeliła mi wykład o byciu pałą,
poza tym czy nie powinna wieść sielankowego życia na polskiej wsi
albo, no nie wiem, jeździć po świecie ze swoim cudownym mężem,
Wiktorem aka. Patyczakiem? Ewa Kamińska, starsza o jakieś dziewięć lat, była ładna i nie wyglądała już jak największy
dres jednej jedynej dzielni zwanej Spolnikowem, liczącym sobie całe
sto szesnaście mieszkańców i kilkanaście błotnych kałuż
dostępnych trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Coś tu było
nie tak, ale wróciłem do uśmiechu maminsynka Emila i pogładziłem
się po brodzie jak myśliciel.
— Piękne imię. Moja mama też nazywa się Ewa.
Przez chwilę jej brwi były uniesione, ale chwilę później
odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się.
— No widzisz, to znak.
Chciałem ją wypytać o wszystko, zwłaszcza o Patyczaka, odczuwałem
dziwną ciekawość, czy odkryła jego pałowate wnętrze i poszła w
tango, zapominając o tym, że darzyła go miłością w podstawówce,
ale zrezygnowałem. Opowiadałem natomiast o sobie, z każdą chwilą
coraz bardziej zdziwiony, że Ewa śmieje się z sucharów i słucha
z uwagą, jak opowiadam bzdury o tym, jak Filemonek pięknie bawi się
z Brutuskiem i robię im pełno zdjęć. Chciała zobaczyć, ale
gorączkowo zmyśliłem, że zapomniałem dzisiaj aparatu. Była
szczerze zawiedziona!
To musiała być zbieżność nazwisk, tego byłem całkiem pewien.
Ewa już dawno prychnęłaby cicho i strzeliła mi wykład o tym, że
takim życiorysem mogę się pochwalić jedynie innemu
gejowi–kociarzowi, może przypadłbym mu do gustu. Kiedy zadzwonił
dzwonek, odetchnąłem z ulgą i wstałem szybko, posyłając jej
niemrawy uśmiech. Uciekłem do toalety, by zmoczyć ulizane włosy i
wyciągnąć koszulę ze spodni. Bycie Emilem było dwa razy gorsze
niż bycie Marcelem, ale na szczęście dobiegło końca. Kiedy
wróciłem, czekał na mnie tylko Peter, wyciągając w moją stronę
różową karteczkę. Na jego ustach tkwił złośliwy uśmieszek.
— I tak lepiej niż podejrzewałem — skwitował, ostentacyjnie
chowając do kieszeni dziesięć karteczek, które on dostał.
Nie wiedział przecież, że nie byłem sobą. Ale która była tak
zdesperowana, żeby umówić się z maminsynko-kociarzo-amatorem
spaghetti, do tego studiującym psychologię? Zdecydowałem się
zobaczyć to dopiero w domu, gdzie nadal prześladował mnie amant
Peter, podpytujący co chwila, żebym sprawdził, bo może to Jola.
Chciałem, żeby to była ona, ale prawda okazała się inna. Tym
razem naprawdę oplułem się wodą, którą płukałem usta po myciu
zębów. Na różowej karteczce bowiem zgrabnie, jakby w pośpiechu,
napisane litery informowały mnie, że jeśli chciałbym się
spotkać jeszcze raz, to Ewa nie ma nic przeciw.
Zostawiła nawet numer.
Problem w tym, że nie wiedziałem, czy jestem gotowy na ponowne
wcielenie się w Emila i spotkanie z nią. Posłałem zrozpaczone
spojrzenie swojemu odbiciu i wróciłem do pokoju.
Inteligencja zgasła tak szybko jak zabłysła.
Będę szczera i powiem, że nie spodziewałam się tylu pozytywnych opinii na temat tego spontanicznie rozpoczętego pisadła! Dziękuję za nie wszystkie, bo każda z osobna jest motywująca. Rozdział wcześniej, albowiem spłynęło na mnie olśnienie podczas uczenia się biologii, gdyby leżało w folderze dłużej, zwątpiłabym.
Klub Fantazja, rzecz jasna, nie istnieje, to moja fantazja literacka. ;) Wioska także fikcyjna.
No to po tym rozdziale zbierzesz jeszcze więcej pozytywnych opinii. Jest najlepszy. Ale żeby nie było, liczę na jeszcze lepsze!
OdpowiedzUsuńSpodziewałam się raczej, że Marcel wybierze się kilka razy w miejsce, gdzie ostatnio rozstał się z Jolą, będzie krążył od klatki do klatki, a może nawet w desperacji zacznie wydzwaniać domofonem. Choć gdyby Jola rzeczywiście okazała się morderczynią (seryjną, nie daj Boże!), to byłoby słabo.
Pomysł z szybką randa był dobry, a w wykonaniu Marcela świetny. Trochę się dziwię, że Ewa nie połapała się, że Emil to Marcel, pewnie gdyby miała zastanawiać się na przyszłością chłopaka, z którym wyjadała żelki na dyskotece, wymyśliłaby coś podobnego, co opowiedział Marcel ;)
~Cefeida
Uch, ta presja! :D
UsuńNie, owszem, jest zdesperowany i zakochany, ale nie do tego stopnia... Jeździ tylko autobusem z tą nadzieją, że znów machnie na niego włosami i biedaczek dostanie szansę od losu na poprawienie się.
Niby tak, ale to było osiem, dziewięć lat temu i teoretycznie Marcel się zmienił trochę wizualnie, zwłaszcza po transformacji w Emila, a i Ewa go wieki nie widziała, bo wyjechała z Patyczakiem gdzieś w świat. :D
Dziękuję bardzo za komentarz!
Gdzie jest Jola?!
OdpowiedzUsuńJa chcę Joli!
Inaczej się fochnę i pójdę gdzie indziej :P
Ale pomijając Jolę (nie daruję!) to rozdzialik bardzo fajny :)
Czekam na ciąg dalszy (i na Jolę)!
Natalia M.
Nie odchodź, Jola zaraz wróci. Będziesz jej jeszcze miała dość. :D
UsuńOj widzę, że tu się trójkącik robi.. Ewa, Marcelek, Jolcia.. Słodki Boże, co to będzie? Emil Kowalski brzmi mało kreatywnie, jak na panicza Sakowskiego, aczkolwiek imię Emil wydaje się być.. ciekawe..
OdpowiedzUsuńCzwórkę zaraz pochłaniać będę :)