3.1.16

sześć: przepis na bigos

ten rozdział napisany jest w nieco innym klimacie, ale inaczej chyba nie dałoby się tego napisać. wisiał tutaj od 22 lipca 2014 i nawet nie wiecie jaką ulgę czuję, że mogę kliknąć publikuj. NARESZCIE, JOLKA RUSZA OD NOWA. a poziom absurdu leci w góóóóóóóóórę. (nie wiem co mnie podkusza, ale postanowiłam zrobić piątą, niekalendarzową w sumie porę roku, a żeby rewelacji stało się zadość, odważyłam się w końcu nazwać Wierszydło czarną komedią romantyczną. tak)
Znasz ten motyw w filmie, prawda? Kiedy akcja zaczyna wlec się jak ślimak, trzeba ją kopnąć w zadek i kazać pogalopować przed siebie, w stronę dramatu i obitej mordy. W karierze syna mojego ojca obejrzałem ich takich kilka. Ciemna piwnica, ucharakteryzowany aktorzyna, Rychu i Zbychu w pogotowiu, żeby czymś aktorzynie przywalić, bo wiadomo, panie przed telewizorem muszą zanieść się szlochem, że ich bohater przechodzi przez męki bycia więzionym. To wszystko tak pięknie wygląda, napięcie rośnie, kamerzysta robi zbliżenie na pleśń na ścianach. A bohater w końcu się wydostaje. No przecież. Jakżeby miało być inaczej.
Myślałem o tym wtedy; o tym, jak mało scenarzyści wiedzą. Przede wszystkim o strachu. Strach jest podstawą. Strach nie wykrzywia ci twarzy i nie mówi ci „błagaj o litość!”. On praktycznie cię paraliżuje, dezorientuje. Nie wiesz, co się z tobą stanie. Kiedy kończy się ciemność, po niej bezpośrednio zaczyna się strach. Tak właśnie było ze mną. Nie wiem jak wytłumaczyli tę utratę przytomności na stacji benzynowej i mało mnie to obchodziło — kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, leżałem gdzieś. Bolał mnie kark, a kiedy oblizałem spierzchnięte usta, dolna warga mocno zapiekła. To właśnie wtedy dopadło mnie to dziwne uczucie; jakby nagle w pomieszczeniu zabrakło powietrza i człowiek próbował odnaleźć chociaż jego resztki, oddychając szybciej i mocniej, dopóki nie rozbolą płuca. To skutkuje dziwnym gorącem, a serce bierze udział w maratonie. Zupełnie tak jakbym znajdował się w windzie, która utknęła między piętrami w święta Bożego Narodzenia, kiedy szansa na szybki ratunek jest dosyć mała.
Tkwiłem tak długo, myśląc o tym, co dalej. Gdzie. Jak. Czy w ogóle. Cokolwiek. Moje myśli składały się właśnie z takich pojedynczych wyrazów, pół zdań, jakbym się bał, że te dłuższe i głośniejsze ktoś usłyszy. Nie wiem ile to trwało. Pod palcami czułem coś miękkiego, jakby puszysty koc, który mieliśmy na stancji, ale nie wierzyłem, że to mogło być to. Jeśli już się kogoś wywozi to nie po to, żeby dać mu kocyk i powiedzieć „już dobrze, Marcelku, nie umrzesz”.
Światło zapaliło się tak nagle, że nie zdążyłem się wzdrygnąć. Sufit był pomalowany na biało a żyrandol wyglądał na nowy, wszystkie żarówki świeciły mocnym światłem, tym, który przy pierwszym zetknięciu jest bolesny, razi.
— Możesz się podnieść, młody — burknął dziwnie znajomy głos. — Szybciej przejdzie ból, ale lepiej poruszaj trochę szyją.
Niepewnie podniosłem się do siadu, wspierając się na łokciach. Przy pierwszym skręcie szyi w lewo, zabolało tak mocno, że aż załzawiły mi oczy. Prawo. Lewo. Prawo. Z każdym razem bolało coraz mniej, aż w końcu przestało całkiem, jedynie kark pozostawał zesztywniały, nie chciał się rozluźnić i opuścić mojej głowy w dół. Pomogłoby mi to, patrzenie prosto w twarz Karkowi Ryszardowi sprawiało, że coś dziwnego stawało się z moimi wnętrznościami. Skręcały się boleśnie, jakby szukały miejsca do ucieczki przed mocnym kopniakiem. Najwyraźniej to on zadał mi ten cios w tył głowy, tak wtedy myślałem. Siedział w fioletowym fotelu, wielkie buciory trzymał na panelach, poza obszarem dziwacznego dywaniku, wyglądającego jakby umarł dla niego wielki niedźwiedź pofarbowany na jakieś dziwne odcienie fioletu.
— Nie bój się — przemówił ponownie i wyciągnął z kieszeni... moją legitymację studencką! O cholera. — Marcelu Sakowski. Fiu, fiu, Akademia Morska, nie podskoczysz.
Nie odpowiedziałem. Bałem się, że wielki bucior wystrzeli prosto w moją twarz i nie poznam się już nigdy w lustrze.
— Naprawdę się nie bój! — powtórzył i, prawdopodobnie żeby mi udowodnić, że mówi prawdę, wyciągnął pistolet z kabury i położył go na stoliku tak, żebyśmy obaj nie mogli po niego sięgnąć. Odniosło to trochę inny skutek.
MIAŁ BROŃ, usłyszałem alarm we własnej głowie. Tym bardziej nie chciałem się odzywać.
— Szef mi mówi, kiedy chce się kogoś pozbyć. Na początku nie wierzył, że złapaliśmy w końcu księcia, ja też nie, masz ramiona jak jakaś modelka, a tamten przecież jest napakowany... No nic, znasz jego córkę, kazał cię zachować.
Chwilę zajęło nim pojąłem, o czym kark do mnie mówi. Szef? Wiadomo, że taki zbir ma szefa, dlaczego miałoby być inaczej. Ale jaka córka? Próbowałem się domyślić, ale na próżno, nikt nie przychodził mi do głowy, póki nie spojrzałem na minę mężczyzny. Patrzył tak, jakby głęboko powątpiewał w moją inteligencję. Przed oczami stanął mi obraz zdenerwowanej piękności, ściskającej paczkę wacików w dłoni, ze zmierzwionymi włosami i smugami tuszu do rzęs pod oczami, jakby ktoś ją wyrwał w środku nocy z drzemki.
— Jola?
To zabrzmiało tak żałośnie, że zapragnąłem znów dostać czymś ciężkim w głowę.

Mama zawsze mi powtarzała, że widziałaby przy moim boku jakąś spokojną dziewczynę, podobną charakterem do mnie, bo ja od zawsze byłem „wrażliwym chłopcem”, potrzebującym kogoś, kto zrozumie, że szybkie tempo męczy mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ostatni przybiegałem na metę i ostatni kończyłem rysunki na plastyce. O ile to pierwsze sprawiało, że wychowanie fizyczne omijałem szerokim łukiem, zmniejszając ryzyko połamania moich przydługich i chudych rąk, tak drugie podobno odkrywało moją artystyczną naturę. Pomagało bardziej w rysunkach technicznych niż w wyścigach podwórkowych albo jeżdżeniu rowerami po wiosce. Nie oznacza to, że na Akademię dostałem się cudem, potrafiłem dać z siebie wszystko w testach sprawnościowych, chociaż potem zdychałem dwa dni w swoim pokoju, ale zwyczajnie tego nie lubiłem.
Jak na złość nigdy nie zwracałem uwagi na takie Zosie — spokojne, nieśmiałe, zdawałoby się idealne dla pały stulecia zadającej się z Ananiaszem mojego rocznika, mieszkającej pod jednym dachem z „księciem” Peterem niosącym ze sobą tylko kłopoty. Ciągnęło mnie do takich buntowniczych Ew. Stawiających na swoim, narzucających swoje tempo, nieznoszących sprzeciwu.
Ciągnęło mnie do Joli. Jola wydawała mi się idealna. Owszem, miała w sobie pewne cechy Ewy, ale była też zabawna, naturalna, miała w sobie więcej siły niż dwa karki razem wzięte, ale nie przekładało się to na szerokie bary i „udo zagłady”. Była silna psychicznie. Tak przynajmniej sądziłem, mimo że prawie w ogóle jej nie znałem. Ale zakochałem się. Wpadłem po uszy, polazłbym za nią w ogień.
Była córką gangstera. Cholera. Słyszałem w głowie głos mojego ojca — „chłopcze, spierdoliłeś sprawę”. Nie potrafiłem sobie tego zakodować. Miałem nadzieję, że Kark Ryszard zaprzeczy. Nie zrobił tego. Przytaknął, rzucając mi legitymację na kolana. Miałem się ogarnąć, zdecydować po której stoję stronie.
Łazienka utrzymana była w kolorze zieleni, zazwyczaj uspokajającej, teraz prowokującej mdłości. O wiele gorzej wyglądała moja dolna warga, jakby ktoś przejechał po niej żyletką. Przypominałem siebie po pierwszym zaliczeniu sprawnościowym — zmarnowany, wykończony, z podkrążonymi oczami i miną przegranego. Chociaż zaliczyłem go nadzwyczaj dobrze, bo zmieściłem się na liście przyjętych, wysoko ponad listą rezerwowych, to jednak przedtem wyglądałem właśnie tak. Jak ktoś, kto przegrał życie. Nie chciałem wracać do domu, a teraz nie chciałem wracać do tamtego pokoju.
Drżały mi ręce, kiedy wsadziłem je pod gorącą wodę płynącą z kranu umywalki. Przez chwilę skóra piekła, ale w końcu przyzwyczaiła się do tego. Chciałem stwarzać pozory ogarniania się, żeby facet czający się za drzwiami myślał, że naprawdę staram się doprowadzić do porządku. Przyglądałem się kosmetykom, ewidentnie damskim, na półce. Cała armia kredek, kresek, „dużych rzęs”, „zwiększonych objętości”, „skóry ładniejszej już po tygodniu” i innych bzdur. Zmarszczyłem brwi. Moja matka za szczyt pielęgnacji uważała krem przeciwzmarszczkowy, który ojciec uparcie wklepywał sobie w czoło, kiedy nie było jej w pobliżu. Uważał, że wtedy przestanie je marszczyć i zacznie w końcu wyglądać na biznesmena. Jasne, w starym dresie i kapciach, styl jak sam Ferdek Kiepski, Donnatella Versace dostałaby spazmów zachwytu nad jego wyglądem.
— E, ty, księżniczka, długo tam jeszcze się będziesz pindrzył?
Przymknąłem oczy. Kiedy za drzwiami czaił się tylko Ryszard, łatwo było siedzieć w łazience, kiedy dołączył do niego jego kumpel, miałem ochotę uciec przez okno. Pewnie nazywał się Nabuchodonozor albo Marcus, obstawiałem to drugie, bo to był jedyny znany mi buc, któremu najchętniej wylałbym piwo z puszki albo dolał tam cyjanek i patrzył, jak się dusi. Skrzywiłem się na samą myśl, że przegapiłem tyle okazji i wyłączyłem w końcu wodę, bo to byłoby podejrzane, gdybym nieprzerwanie od dziesięciu minut mył ręce.
— Już wychodzę!
— No ja myślę, bo ja ci mogę pomóc, ale tego byś... Rysiek, zamknij ryj... nie chciałbyś tego, młody!
Propsy karka Ryszarda wzrosły, za to moja chęć wyjścia z tego pomieszczenia zmalała gwałtownie. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać po wyjściu. Chwila samotności pozwoliła mi ochłonąć i doszedłem do wniosku, że to wszystko to musi być żart. Jolka córką gangstera? Tak, jasne, prędzej rozstrzelaliby mnie wtedy na Świętojańskiej, ozdabiając chodnik krwią kolejnego idioty próbującego zrobić na niej wrażenie. Z drugiej jednak strony dziwiło mnie, po co ktoś dawałby mi w łeb, żeby zaciągnąć mnie do czyjegoś mieszkania? Domu? Gdziekolwiek byłem, to wszystko było podejrzane, a w tamtej chwili byłem gotowy nawet zginąć pod buciorem któregoś z ochroniarzy, byleby dowiedzieć się, o co w tym chodzi.

Pan Szydło był bardzo młody, Jola wyglądała przy nim jak jego siostra a nie córka — gdyby stała obok. Ale nie stała, za to karków okrążało faceta czterech, a za mną stało pewnie więcej, nie wiedziałem, bo bałem się odwrócić głowę i sprawdzić ilu weszło za mną, karkiem Ryszardem i jego bucowatym koleżką.
Pomyślałem sobie wtedy, że niedziwne, że faceta stać na (jak się dowiedziałem od karka Ryszarda) ten wielki dom, pewnie przemyca coś albo gorzej — kogoś i płacą mu za to grube dolary. Tylko na co mu tylu ochroniarzy? Bał się, że będę próbował go zabić? Cholera, ja nie zabijałem much, tylko je ogłuszałem a potem kładłem na parapecie, po czym zamykałem okno i czekałem, aż biedaczyna jedna z drugą odlecą w siną dal. To było bardziej humanitarne niż zostawianie czarnych smug na ścianie, która nawet nie była moja, więc tym bardziej mi się nie opłacało.
— Marcel Sakowski.
Bardzo źle musiało mu brzmieć moje imię, bo wykrzywił okropnie twarz aż zrobiło mi się głupio. Przeprosiłbym go za to, że moja mama mnie tak nazwała, ale pewnie uznałby, że robię sobie jakieś jaja i znowu dostałbym w łeb, co w sumie mi się nie opłacało, bo jeszcze czułem poprzedni upadek. Wybrałem taktowne milczenie połączone z podziwianiem kantu biurka. Nie potrafiłem wypośrodkować swojego zachowania. Gdybym odstawił pokaz błagania o litość i fałszywego łkania, że nie chcę skończyć zakopany w lesie albo gorzej, na Babich Dołach — miałem niemiłe wspomnienia związane z tamtą plażą, więc wolałem jakiś las, bo tam chociaż może nikt by mnie nie znalazł — to pewnie zrobiliby mi gorszą krzywdę niż zwykłe wrzucenie w dół i zakopanie ziemią. Z kolei gdybym udawał takiego koksa z blokowiska to... nie, wszystkie wyjścia kończyły się tak samo. Cholera, może miałem coś napisane na czole? „Zrób mi jakąś krzywdę” albo „Proszę się o wpierdol”? Im dłużej trwała cisza, tym bardziej nie wiedziałem, o co tu chodzi.
— Masz szczęście, Marcelu Sakowski.
Nie mogłem powiedzieć, że mi ulżyło, bo nie ulżyło, ale wizja śmierci zaszła trochę mgłą.
— Wiesz może dlaczego masz szczęście?
Wiedziałem, że jest jakiś haczyk.
— Bo jeszcze żyję? — zapytałem z wahaniem, chociaż miałem ochotę się zakneblować. Lepiej bym na tym wyszedł.
Facet zaśmiał się, a jeden z karków zawtórował mu, jednak przestał się rechotać, kiedy kolega kopnął go w łydkę. Natychmiast zamilkł i wbił wzrok w ścianę naprzeciw niego, dłonie składając przed sobą, jakby stał na kazaniu. Rozbawiłoby mnie to, gdybym nie czuł oddechu śmierci na karku.
— Czy ja ci wyglądam na mordercę?
— Nie.
— No widzisz. Chodzi o to... chodzi o to, że masz dziś niesamowite szczęście, że możesz mi się zwierzyć, Sakowski.
Uśmiechnąłem się głupio, ale mój uśmiech bardzo szybko zgasł, bo ojciec Joli nie zaczął się śmiać, wręcz przeciwnie, zrobił się boleśnie poważny. Miałem mu się zwierzać? Z czego? Z tego, że w piątej klasie notorycznie kradłem krówki ze stołówki? Z tego, że na widok chrabąszczy dostawałem drgawek z obrzydzenia? Z tego, że lubiłem sobie po kryjomu posłuchać Modern Talking? Czy za to skazują na karę śmierci z rąk tego gorszego karka? Wolałbym już, żeby odstrzelił mnie Rychu, był dosyć miły... jak na karka.
Szydło otworzył szufladę i wyjął z niej dwa zdjęcia. Ustawił je przodem do mnie. Ledwo powstrzymałem odruchowe „o, cholera”. Na jednym ukazany był Peter wsiadający do samochodu, a na drugim Marcus maszerujący ze zgrzewką piwa przez ulicę prawdopodobnie Morską. To się wkopałem. Co miałem powiedzieć? Co oni zrobili? Przemycali narkotyki? Próbowali porwać Jolkę? Bzdura. Przecież Jola widziała się z Peterem, kiedy szukała mnie, żeby oddać mi tę cholerną legitymację studencką. W głowie pojawiły mi się wizje Petera i Marcusa w maskach Ku Klux Klanu, biegnących ulicami Gdyni z karabinami. Dobra, to bardzo głupie, ale w jednym filmie tak było, a role takich psycholi grali Niemcy, od razu ustawiłem tam tego tępego przygłupa, Marcusa. Był mordercą albo przestępcą, albo przestępcą-mordercą. Dobrze, że uszedłem przy nim z życiem.
— Twoi koledzy, bo wnioskuję, że Fuerst to twój kolega — Szydło posłał mi dziwne spojrzenie — zabrali mi coś bardzo cennego. Coś, co zapewniało mi zysk w interesach. Chciałbym im to odebrać w miarę... ugodowo, nie robiąc im za bardzo krzywdy, ale jakąś karę dostać powinni, prawda?
Zabrakło mi słów, więc pokiwałem jedynie głową. KARA. KARA. KARA. To słowo wyło jak alarm w mojej głowie. Co Peter narobił? Co ukradł? Na pewno jakąś heroinę. Może ją sprzedawał, a ja o tym nie wiedziałem, no, bo cóż, nie byłem grupą docelową. Bardzo nie byłem, mieściłem się w skali od „0 do przedawkowania” gdzieś na poziomie „przy próbach wciągnięcia rozpylam kichnięciem po całym pokoju”.
— Oczywiście uciekli z mieszkania, w którym razem z nimi przebywałeś, zanim dotarli tam moi ludzie, ale wiesz może, gdzie mogą teraz być? Ulubione miejsca?
Milczałem. Nie znałem ulubionych miejsc ani jednego, ani drugiego. Czy wyglądałem mu na kogoś, kto włóczy się z dwoma Niemcami, których ulubionym zwrotem jest „Marczel, ty sieroto”, a ulubionym trunkiem piwo, do tego tani sikacz, żadne Afro Alko, tylko najbliższe Alkohole 24? Biegałem tam tyle razy po zgrzewki, że neon wyrył mi się w głowie jak jakaś mantra powtarzana w stresujących sytuacjach. Na przykład „panie Szydło, życie mi nie zbrzydło”.
— Sakowski, wiesz o tym, że milczenie równa się odmówieniu pomocy? Wiesz, co oznacza odmówienie mi pomocy?
Wytrzeszczyłem na niego oczy i podskoczyłem, kiedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Obróciłem głowę, nie bezboleśnie, by spojrzeć prosto na parszywą mordę bezimiennego karka, który był dla mnie najbardziej chamski ze wszystkich. Kolegę Ryszarda. Odruchowo odwróciłem się z powrotem do ojca Joli i powiedziałem na jednym wdechu:
— Mam wrażenie, że lubią klub Fantazja, taka rudera niedaleko Orłowa, włóczą się czasem niedaleko Ucha, próbując wbić się na wsiurskie koncerty za darmo, ale głównie siedzą u nas. Znaczy, na stancji, którą wynajmuję z Peterem. Lubią piwo. Może pojawią się na uczelni, Peter studiuje na UG.
Dłoń karka zniknęła, kiedy Szydło kiwnął głową w jego stronę. Mogłem poczuć zawód, który tym gestem wywołał.
— Dziękuję. Niewiele mi to pomogło, ale... będziemy w kontakcie, prawda?
— Ta... tak — wymamrotałem.
Zapadła cisza. Szydło sięgnął po swój telefon leżący na biurku i zadzwonił gdzieś. Przez chwilę rzucał tylko hasłami, których nie byłem w stanie zrozumieć, a potem rozłączył się i wbił we mnie zamyślone spojrzenie. Bałem się gościa. Wyglądał jak morderca niewiedzący co zrobić ze swoją ofiarą i chociaż zdążyłem przywyknąć do stresu, to teraz dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Byłem przerażony.
— Nie mogę cię tak po prostu puścić. Z drugiej strony trzymanie cię pod jednym dachem z moją córką bardzo mi nie pasuje — burknął.
Zmarszczyłem brwi. Czy on...
— Nie chodzi o to, że boję się czegokolwiek z twojej strony — zreflektował się natychmiast, chociaż brzmiał, jakby to była oczywistość. — Po prostu... to dosyć niestosowne. Nie znam cię, a nie chcę cię więzić. Mam lepszy pomysł.
Kiwnął palcem na karka Ryszarda i jego bucowatego kolegę. Chce mnie odstrzelić? Przecież przed chwilą był miły! Mam go błagać o litość, na klęczkach?
— Oni z tobą pójdą — powiedział, uśmiechając się szeroko. — Będą ci towarzyszyć na każdym kroku. Żebyś nie zrobił niczego głupiego i nie próbował pomagać Niemcom. Miłego dnia.
To dopiero był bigos! Nie cierpiałem bigosu. W żadnej postaci, zwłaszcza takiej.