19.5.14

cztery: biednemu zawsze kawa na koszulę

Zaraz, zaraz... Zabij mnie, ale coś mi się tu nie zgadza. — Jadzia zmarszczyła brwi. — To wszystko zdarzyło się w jakiś tydzień?
Marcel pokiwał powoli głową, a jego wzrok nieco oprzytomniał; przez dłuższy czas wpatrywał się w okno, ale w końcu spojrzał na dziewczynę.
Wszyscy Sakowscy mają jedną cechę: jesteśmy w gorącej wodzie kąpani. Skoro ubzdurałem sobie, że dam radę wybić sobie Jolę z głowy, to musiałem próbować. W tym celu poszedłem z Zosią na imprezę, a z tymi randkami to samo wyszło, jak zresztą sama wiesz... W ogóle, do dziś uważam, że to było chyba zrządzenie losu, pokładałem dziwne nadzieje w Ewie...

— Jak to: naucz mnie być tobą?
Tobiasz zmarszczył brwi i zajrzał bez przekonania w swój kubek herbaty z automatu, w której artystycznie utopiła się mucha. Był moim najlepszym kumplem, zaraz po Peterze, ale takim bardziej do siedzenia na ławce i mówienia „nie chce mi się wstać” „mi też nie” „okej”. Nie to, żeby był Emilem, ale... Cóż, był idealnym Emilem. Równie dobrze mógłbym wysłać go na randkę z Ewą zamiast mnie i na pewno by się dogadali, ale przecież by się zorientowała. No dobra, to głupie, nawet ja bym się zorientował gdyby zamiast niej przyszła inna blond koleżanka. Tobiasz co prawda nie mieszkał z matką, a w akademiku, na koty miał uczulenie i właściwie na większość rzeczy, które normalny człowiek wymieniłby jako jego ulubione, ale nastawienie za to – idealne. Jasne włosy zaczesywał na bok mokrym grzebieniem, koszule zawsze nosił w spodniach, miał nawet specjalnie, biało–czerwone szelki, które zakładał tylko w święta narodowe. Skoro Ewa gustowała w takich chłopakach, to przecież był wymarzony!
Dlatego chciałem, żeby mnie tego nauczył. Przebranie mogłem zrobić sobie świetne, ale gorzej było z wymyślaniem kolejnych pedalskich historyjek o kotkach i pieskach albo o tym, jak mnie wzrusza, kiedy moja mama śpiewa z Radiem Maryja. To znaczy, moja nie, ale czemu mama Emila nie miałaby? W każdym razie, Tobiasz wydawał się idealnym nauczycielem.
— Twoim zdaniem jestem... fajny?
Jego wzrok zawierał w sobie wszystko, co chciałem zniszczyć: nadzieję, że to potwierdzę. Owszem, dla mnie był super, nie nabijał się ze mnie i w ogóle, dawał swoje notatki, kiedy uzbierałem drobne na ksero, ale... Czy z kobiecego punktu widzenia tacy chłopcy są fajni? Odchyliłem się na krześle i spojrzałem na niego z przymrużonymi oczami. Siedział na brzegu łóżka swojego współlokatora, wyprostowany jak struna, z wszystkimi guzikami koszuli zapiętymi starannie, z włosami świeżo zaczesanymi na bok i przylegającymi do czaszki... Cholera, nie potrafiłem być dziewczyną. Nadal nie potrafię patrzeć jakby waszymi oczami, może to przez kilka lat mieszkania pod jednym dachem z Peterem i filozoficznych rozpraw o życiu o trzeciej w nocy, nad przegraną walką w meczu bokserskim na jego konsoli. Nieważne, Ewa była jedną na dwadzieścia dwie dziewczyny, której Emil przypadł do gustu, nie wiedziałem, czy istniały jeszcze takie na tej planecie.
— Jesteś świetnym kumplem.
— Marcel, wiesz, że nie o to pytam.
— W skali od 1 do mój brat wytatuowałby ci tęczę na czole, twoje pytanie dostaje maksymalną ilość punktów, Tofik.
Wzrok Tobiasza mówił „serio? SERIO?”, ale moje próby wybrnięcia z sytuacji zawsze kończyły się fiaskiem, bo po prostu nie potrafiłem kłamać.
— Nie jestem fajny, dobra, do czego jestem ci potrzebny w takim razie? Wiesz, Peter mnie nie lubi, więc powinieneś już zacząć szukać innego mieszkania albo co... — burknął, odstawiając na biurko kubek i posłał mi nieco urażone spojrzenie.
Byłem beznadziejnym kumplem.
— Umówiłem się na randkę.
Cisza, która zapadła, wwiercała nam się w uszy i pragnąłem, żeby do pokoju przez otwarte na oścież okno wleciała osa albo żeby jakaś wycieczka z podstawówki znalazła się nagle niedaleko i zaczęła hałasować. Tobiasz mrugał zdecydowanie za często aż w końcu wybuchnął śmiechem i minęła chwila nim się uspokoił. Zauważył także, że ja nadal jestem poważny. Wpatrywałem się z nieco zakłopotaną miną w ołówek leżący na podręczniku i czekałem aż sam zrobi mi krzywdę, zanim zrobię to ja, tak głupio się w tamtym momencie czułem.
— Ej, Marcel, nie mówisz poważnie chyba. Ty i randka to jak ja i randka. To ze sobą nie gra. Ostatnio słyszałem jak dobrze ci poszło z Zosią, amancie...
— Zosia przesadza.
— Wiesz dobrze jak zachowujesz się nawet po trzech, czterech piwach, jesteś jak taki koala, wiesz też jak zachowuje się Peter, to przecież nawet przedszkolak by...
— Dobra, zamknij się, koniec tematu.
Nie musiałem na niego zerkać, żeby wiedzieć jak mocno go to obeszło: wcale. Jedynie otarł łzy z kącików oczu, dosyć ostentacyjnie, ostatnimi czasy chyba tylko ja nie potrafiłem się z siebie śmiać. Byłem trochę zrozpaczony, bo nie znałem innej pały, która zachowałaby dyskrecję. Tak samo lojalnej, o usposobieniu wiernego psa. Tobiasz był jedyny w swoim rodzaju, nie bez powodu wołali za nim Tofik.
Nie wiedziałem w sumie, czemu przejmuję się spotkaniem z Ewą, skoro nawet jeszcze do niej nie zadzwoniłem. Może uważałem to za jakiś trening przed kolejnym, nadzieja matką głupich, z Jolą? Kiedy zamykałem oczy, nadal stała po drugiej stronie ulicy i machała mi. Wpadłem trochę w obsesję, ale chciałem wiedzieć dlaczego. Dlaczego, cholera, spławiła mnie, mimo że nie zapowiadało się na to, że nie jest mną zainteresowana? Nie jestem wyjątkowym płatkiem śniegu ani nikim w tym guście, ale na przykład Ewa, wtedy, na dyskotece, podała mi prosty, zrozumiały powód. Jola wydawała się tak samo bezpośrednia, a jednak zwyczajnie sobie poszła.
I tak, kolejny tydzień zacząłem nie tylko rozmyślaniami o Joli, ale też o Ewie, bo aktualnie byłem dwoma osobami naraz.

Środa była przełomowa.
Jęknąłem głośno, przewracając się na drugi bok i spojrzałem na majaczącą w ciemnościach tablicę korkową. Widziałem karteczkę przybitą do niej szpilką. Zerknąłem na elektryczny budzik. Była dopiero dwudziesta trzecia, a ja próbowałem już zasnąć, ale następnego dnia zajęcia miałem od ósmej do dziewiętnastej trzydzieści, to podobno nie tłumaczyło kładzenia się „po dobranocce”, ale... Kiedy zastygałem w bezruchu, moje myśli uciekały daleko, daleko, hen do autobusu numer sto dwadzieścia siedem.
Niewiele myśląc zapaliłem lampkę, mrużąc oczy przed światłem i usiadłem na krześle, zgarniając przy okazji kartkę i telefon. Kombinacja cyfr na wyświetlaczu patrzyła na mnie złowrogo, a ja tchórzyłem przed dotknięciem zielonej chmurki z białym obrysem słuchawki, jakby miała mnie ugryźć. Zacisnąłem jednak powieki i wcisnąłem ją mocno.
Zamierzałem odliczyć do dziesięciu, a jeśli nie odebrałaby – wyrzucić kartkę do kosza i dać sobie na jakiś czas spokój z Jolami, Ewami i innymi Zosiami. To nie na moje nerwy.
— Słucham?
Głos miała łagodny, niezaspany, na szczęście, ani nie zdenerwowany. Ale ja... Ja o mało nie podskoczyłem ze strachu, kiedy go usłyszałem, bo nie czułem się gotowy na bycie Emilem, nagle zapragnąłem się rozłączyć. Dlaczego musiałem miewać same głupie pomysły?
— Cześć — powiedziałem, starając się brzmieć jak najbardziej miło, ale dostałem nagle chrypki i całą magię oczarowywania dziewczęcia głosem szlag trafił.
— Zależy kto mówi. — Usłyszałem w odpowiedzi.
Byłem ciekaw, czy byłaby tak chamska, gdyby wiedziała od początku, że to ja. Nie ja, jako ja, ale jako Emil. Czyli nadal ja, ale... Nieważne.
— Emil.
Słyszałem, jak wzięła głęboki wdech.
— Nie spodziewałam się, że zadzwonisz!
Ja też nie.
— Czy to znaczy, że chcesz się spotkać? — spytała po prostu, chociaż miałem wrażenie, że znała już odpowiedź.
— Jeśli tylko wyrazisz chęć, to...
— Spotkajmy się na skwerze w sobotę, bo nie znam się za bardzo na Gdyni, a tam bez problemu trafię. O siedemnastej. Do zobaczenia!
— Do...
Rozłączyła się.
Była środa, późny wieczór, siedziałem na obrotowym krześle, trochę marznąc, bo wcześniej otworzyłem okno i zastanawiałem się nad tym, co się właśnie stało. Ewa praktycznie mnie zagadała i sama ze sobą ustaliła miejsce i czas naszego spotkania. Tak samo mój wewnętrzny Marcel, jak i Emil (jak to brzmi) nie mieli szans, żeby wtrącić swoje trzy grosze. Musiałem się z tym pogodzić. I miałem dwa dni na to, żeby przejść pełną transformację w Emila.
Szczyt naiwności: prawie dwadzieścia lat chodziłem po tym świecie a jeszcze wierzyłem, że wszystko może pójść po mojej myśli...

— Spójrz na siebie.
— No, patrzę.
— I co widzisz?
— No, mnie.
Tobiasz wydał z siebie głośne westchnienie, które bardzo szybko zamieniło się w coś na kształt warknięcia. Bałem się na niego zerknąć, więc patrzyłem cały czas na siebie. W sumie, kiedy się tak przypatrywałem swojemu odbiciu w jego lekko zabrudzonym lustrze, to nie wyglądałem źle. Jeśli zmrużyłem oczy to już w ogóle, ale wolałem nie robić tego przy Tobiaszu, bo i tak dawno już przeszedł z nastroju optymistycznego do pesymistycznego. I to mocno. Miałem wrażenie, że według niego nie nadaję się na Marcela, a co dopiero na Emila.
— To trochę dziwne, wiesz, Tofik. Siedzimy zamknięci w łazience, mam na sobie twoją lamerską...
— EJ!
— … koszulę, twój współlokator mógłby sobie coś pomyśleć.
Tobiasz prychnął.
— Od kiedy przejmujesz się zdaniem Piotrka?
— Odkąd wszędzie widzi gejów.
— Nie widzi, on jest gejem.
— A to nie to samo?
Zerknąłem na jego odbicie. Patrzył na mnie tak, jakby chciał mi uświadomić, że jestem debilem, zamilkłem więc, czekając na dalsze instrukcje. Wyszedł na chwilę z łazienki, a potem wrócił z jakimiś trzema pudełkami. Rozłożył je na krześle, które przyniósł z pokoju, po czym wziął pierwsze z nich i otworzył. W środku znajdowała się jakaś obrzydliwa maź.
— Co to jest?
— Brylantyna — wyjaśnił cierpliwie. — Muszę coś zrobić z twoimi włosami.
— Nie można po prostu wody czy coś...
— Marcel...
— No dobra. Ale cię walnę jak będę wyglądał jak zjeb.
— A przypadkiem nie o taki efekt ci chodziło?
Nie kłóciłem się już więcej, kiedy z perfekcją mistrza fryzjerstwa nakładał mi zimne mazidło na głowę i zaczesywał włosy grzebieniem na bok, pasmo po paśmie, aż praktycznie nie było włosa nieposklejanego brylantyną. Czułem się tak, jakby jakiś kosmita zrobił mi na głowie lądowisko. Nigdy nie używałem nawet żelu, wyglądałbym w nim zresztą jak debil, bo nie umiem tego cholerstwa nakładać, to Tobiasz był w naszym gronie ekspertem. Odszedł dwa kroki do tyłu i przyjrzał się mi, po czym uśmiechnął szeroko i uniósł kciuk do góry.
Ale kiedy odwróciłem się z powrotem do lustra, o mało nie wrzasnąłem. Wyglądałem tak, jakbym na głowie miał hełm, a nie zwyczajową szopę. Zauważyłem wtedy nawet, że moja głowa jest dziwnie nieproporcjonalna. Przypominałem jakiegoś czterdziestoletniego prawiczka z amerykańskiej komedii. To już nie był Emil. To był co najmniej jakiś Ananiasz. Albo nawet poziom wyżej.
— Super, jeszcze tylko musimy ci znaleźć ładne szelki, bo nie wiem czy koszula utrzyma się w spodniach i nie będziesz musiał ich podciągać jak sierota. Ja muszę, niestety, a to strasznie...
— TOBIASZ, CO TO MA BYĆ.
Stanął obok mnie, myjąc dłonie i zmarszczył brwi, najwyraźniej doszukując się powodu mojego oburzenia.
— Chciałeś wyglądać jak ja.
— Jak Emil...
— No, mówię.

Tak właśnie skończyło się szukanie pomocy u kumpli. Mogłem w sumie zająć się tym sam, ale moje przekonanie, że niektóre rzeczy trzeba zostawić mistrzom w danej dziedzinie przeważyło. Teraz pozostało mi tylko wyrzucić je do kosza. Kiedy stanąłem dwie godziny później na Skwerze Kościuszki, krzywiąc się przez podmuchy silnego wiatru, a w łapie trzymałem czerwoną różę – jedyną rzeczą, o jakiej potrafiłem myśleć, były moje włosy. Zazwyczaj jedyny atut, bo zasłaniały mi twarz i mogłem robić machnięcia grzywą, żeby tak zwabić lachony.
Przepraszam, ponosi mnie trochę.
W każdym razie stałem tam, z narodowymi szelkami Tobiasza, w jego koszuli, na szczęście moich spodniach i butach, które wspaniałomyślnie zaoferował mi Piotrek – szczyt wieśniactwa w mieście, jakieś pantofle od kolesia na E, którego nieznajomości przez chwilę chłopię nie chciało mi wybaczyć, ale stwierdził, że już i tak zrobiono mi krzywdę toną brylantyny. Czekałem. Liczyłem na to, że Ewa się zniechęci i to będzie ostatni raz, bo jednak moja emilowa improwizacja przedstawiała się lepiej niż pokaz sadyzmu w wykonaniu Tobiasza Dębińskiego.
Mimo że Jola przesłaniała mi świat, to musiałem stwierdzić, że Ewa wyglądała ładnie. Na mój widok rozpromieniła się i uściskała mnie serdecznie, na różę reagując „jeeeeeejku, to słodkie”. Naprawdę tak przeciągnęła literę, trochę sztucznie, ale niech jej będzie, umiała grać wzruszenie. Nie zwróciła najwyraźniej uwagi na brylantynę, nawet na szelki, cholera, wtedy zastanawiałem się, co z tą dziewczyną musi być nie tak. A nawet jeśli by udawała – czy nadal była tak okrutna, żeby robić sobie żarty z biednego Emila?
Spacerowaliśmy skwerem, rozmawiając o totalnych bzdurach. Naprawdę wczułem się w rolę, sam sobie bym uwierzył, że chciałbym się kiedyś zbuntować i wyprowadzić od matki, ale niestety, wszystko kończy się fiaskiem i jestem takim sobie biednym Emilkiem, ach, ach. Ewa mnie słuchała, wtrącała czasem trzy grosze i coraz bardziej przerażało mnie jej zaangażowanie. Nie mogłem wyczuć nawet nuty fałszu w jej wzdychaniu, przytakiwaniu i wszystkim tym, czym cechuje się dziewczyna żądna informacji o chłopaku, z którym wybrała się na randkę. Zrobiło się zimno, więc w pewnym momencie zaproponowała kawę, a że jedynym miejscem, w którym kiedykolwiek kupowałem coś do picia i wiedziałem, że nie zabulę trzydziestu złotych za jakieś „kafelate z cynamonem, kardamonem, rzadką odmianą cukru, mlekiem i orkiestrą w pakiecie” był Starbucks. Ja, romantyk, zaprowadziłem ją tam.
Usiedliśmy dokładnie tutaj.

Jadzia wydała z siebie dziwny dźwięk i zarumieniła od razu, kiedy Marcel zmarszczył brwi.
Co?
Specjalnie tu usiadłeś! W jej głosie nie słyszał oburzenia, ale chyba była w szoku.
Możliwe... Uśmiechnął się tajemniczo, a kiedy nie zanosiło się już na to, że dziewczyna będzie mu przerywać, kontynuował.

Usiedliśmy tutaj, w cieple, z kawą, z jakimś dziewczęciem, czytającym z wypiekami na twarzy coś na ekranie swojego laptopa kilka foteli dalej, z grupką licealistek robiących sobie po kryjomu setki zdjęć swoimi ajfonami... Ta sobota, choć odbiegała od normalności, wydawała mi się całkiem zwyczajna. Mimo wszystko. Przyzwyczaiłem się nawet do hełmu!
— Marcel?
Zabij mnie, ale nie spodziewałem się. Nie spodziewałem się, nawet nie marzyłem, to po prostu się stało. Wylałem na siebie kawę. Poczułem na ramieniu lekki uścisk dłoni, usłyszałem ten głos, a chwilę później błagałem wszystkich bogów o to, żeby cofnąć się kilka sekund i odłożyć ten cholerny kubek zanim Jola Szydło postanowiła mnie „zabić”.
— Marcel! — Tym razem jej głos był rozbawiony a potem zrobiła kilka kroków do przodu i znalazła się obok naszego stolika, uśmiechając się uroczo, bez cienia nawet zakłopotania. Nie patrzyła na Ewę, tylko na mnie. Zabrakło mi słów.
Wyglądałem jak idiota, czułem się jak idiota i zostałem wydany jak idiota. Nie wiedziałem co zrobić. Zacząć się tłumaczyć, udawać, że jej nie znam, czy uciec? Przełknąłem ślinę i z trudem oderwałem wzrok od Joli. Ewa patrzyła na mnie z mieszanką złości i zaskoczenia, które w miarę trwania ciszy zmieniło się w zrozumienie. Wiedziałem dlaczego już w momencie, kiedy wyrwała Joli z dłoni legitymację, wyciągniętą w moją stronę
— MARCEL. SAKOWSKI — wycedziła, gwałtownie wstając ze swojego miejsca. — Od początku wydawałeś mi się znajomy, twarzy tak totalnego sieroctwa zapomnieć się po prostu nie da. Jesteś skończonym idiotą, szkoda mi tylko wszystkich biednych Emilów, których karykaturę odstawiłeś, pajacu!
Rzuciła plakietkę w moją stronę, po czym wyminęła Jolę (uderzając ją przy okazji łokciem w żebro) i wyszła z lokalu, trzaskając drzwiami. Przez chwilę ludzie patrzyli na nas jak na parę świrów, ale Jola zrobiła w miarę przekonująco zakłopotaną minę i usiadła na miejscu Ewy. Nie potrafiłem się nawet zezłościć, że wszystko zepsuła, bo czekałem na ten moment pół miesiąca i nawet nie marzyłem o tym, że kiedykolwiek się doczekam. Wyglądała jeszcze lepiej niż ostatnio, ścięła włosy; teraz przypominała bardziej Matyldę z Leona Zawodowca niż jakąś modelkę, ale oczywiście sto razy ładniejszą. Trochę jak taka córka mafioza, po której nie spodziewasz się, że potrafi zabić człowieka kciukiem na trzydzieści sposobów, bo jednocześnie jest bardzo dziewczęca. Zapamiętaj to zdanie.
Wyjęła z torby chusteczkę i przetarła nią brzegi kubka, z którego piła Ewa, a kiedy zauważyła, że jej się przypatruję, uśmiechnęła się krzywo i wzruszyła ramionami:
— Nie może się zmarnować.
Była w formie. Założyła kosmyk włosów za ucho i rozsiadła się wygodniej w fotelu, wbijając we mnie rozbawione, ale jednocześnie jakby zaciekawione, spojrzenie:
— Uroczo wyglądasz, najwyraźniej panna nie potrafiła tego docenić, skoro tak szybko uciekła na mój widok.
— To nie tak...
— Nie wstydź się, Marcel, każdy lubi dobrze wyglądać na randce.
Gdyby nie jej uśmiech, uwierzyłbym, że mówi na poważnie.
— To naprawdę nie tak. Wielka klapa.
— Twój kolega powiedział, że jesteś na randce życia, jak bardzo chamska jestem, skoro uznałam, że i tak wam przeszkodzę? — Zauważyłem dziwny błysk w jej oku, kiedy wychyliła się w moją stronę.
— Nie wiem. Miło, że odniosłaś mi legitymację...
— Kłamiesz. Na mój widok o mało nie narobiłeś ze strachu. Żebyś widział swoją minę. Telepatycznie dawałeś mi znaki, żebym sobie poszła.
Bawiło ją to tak mocno, że już nie mogła się powstrzymać i śmiała się całkiem otwarcie. Nie tak, że po prostu chichotała, ale śmiały się jej oczy, uśmiech był tak szeroki, że można by uznać, że niesamowicie dobrze czuje się w moim towarzystwie... Najwyraźniej była odporna na emilowy urok.
— Nie wiedziałem jak się przyznać, że udaję kogoś innego.
— Udajesz?
— Skłamałem, że jestem kimś innym... Dobra, nieważne, nie wiem po co ci to mówię.
— Mów, to ciekawe — nakazała mi, brzmiąc przez chwilę jak Peter.
— Poznałem ją na pięciominutowej randce...
— Jeju, tej imprezie dla zdesperowanych singielek?
Posłałem jej urażone spojrzenie i dopiero wtedy chyba zrozumiała, jak to zabrzmiało, bo wymówiła bezgłośnie „oops” i dała mi znak, żebym kontynuował.
— Mój kolega mnie tam wyciągnął, trochę spanikowałem i przedstawiłem się jako właśnie ktoś taki... Przypadłem jej chyba do gustu, nie wiem. Teraz już nieważne.
— Ale znaliście się wcześniej. — Bardziej stwierdziła niż spytała, niby to od niechcenia popijając kawę i zerkając na mnie ukradkiem.
Pokiwałem głową, a ona taktownie nie drążyła. Możliwe, że jej to nie interesowało albo uznała, że jest zbyt wścibska. Obstawiałem to pierwsze, już i tak zrobiłem drugie wrażenie jeszcze gorsze niż pierwsze.
— Nie mogłaś po prostu zostawić jej Peterowi? — spytałem nagle po chwili ciszy. Zaskoczona uniosła głową i zmarszczyła brwi.
— Mogłeś powiedzieć, że nie chcesz mojego towarzystwa, zanim się rozsiadłam.
— Nie, nie, nie o to mi chodzi. Sądziłem, że jest na odwrót.
Chyba naprawdę nie wiedziała, co mam na myśli. Patrzyła na mnie tak, jakbym mówił do niej po chińsku.
— Ostatnio mnie spławiłaś.
— Nie spławiłam cię.
— Więc jak to nazwiesz?
Nie odpowiedziała. Westchnęła ciężko i odłożyła kawę na stolik, po czym podniosła się i przez chwilę po prostu stała obok fotela, myśląc nad czymś intensywnie.
— Muszę iść.
I po prostu wyszła. Nie zamierzałem jej odpuścić. Dopóki ona zadawała pytania, wszystko było w porządku, ale kiedy role się odwróciły, próbowała uciec. Gdybym pozwolił na to drugi raz, szanse na to, że spotkałbym ją po raz kolejny, zmniejszyłyby się do zera. Nie zwracając uwagi na to, że wyglądam pewnie jak idiota w koszuli poplamionej kawą, zgarnąłem moją legitymację i wybiegłem za nią. Przez chwilę myślałem, że po prostu wsiąknęła, ale zasłoniła mi ją jakaś kobieta. Jola szła szybko chodnikiem, nie biorąc pewnie nawet pod uwagę, że jej nie odpuszczę.
— Jola!
Odwróciła się i zatrzymała, kiedy dobiegłem do niej, o mało nie wypluwając płuc. Cóż, jeśli lubiła sporty, to nie byłem dla niej wymarzonym chłopakiem, ale to na razie było dla mnie najmniej ważne.
— Co ty robisz?
— Ostatnio pozwoliłem ci pójść i do dzisiaj jestem na siebie o to zły.
— Jesteś uroczo głupi — przyznała, uśmiechając się do mnie, bo najwyraźniej trudno jej było utrzymać powagę, kiedy wysłuchiwała wynurzeń zadyszanej sieroty z wielką plamą po kawie na pożyczonej koszuli i włosami sklejonymi brylantyną.
— Nie jestem ci do końca obojętny, skoro zdecydowałaś się „zepsuć” mi randkę.
— Byłam ciekawa twojej dziewczyny.
— To nie jest moja dziewczyna.
— Jest strasznie brzydka, ale na pewno lepsza od mnie. Odpuść sobie, Marcel.
— Nie ma mowy.
— Lepiej będzie dla ciebie, jak odpuścisz.
W tym momencie stały się trzy rzeczy. Zdałem sobie sprawę, że stoimy obok przystanku. Nadjechał autobus, do którego Jola najwyraźniej zamierzała wsiąść, ale zanim to zrobiła, pocałowała mnie w policzek tak szybko, że nim zdążyłem otrząsnąć się z szoku i ją zatrzymać, zamknęły się za nią drzwi pojazdu.
— Jola!
Pomachała mi przez okno i odjechała w stronę dworca w Gdyni Głównej. Czułem się jednocześnie źle i dobrze. Źle, bo wyszedłem na idiotę, czekała mnie śmierć z rąk Tobiasza i nie wiedziałem do końca, o co chodziło Joli. Czy bawiła się uczuciami skończonej pały życiowej, czy naprawdę lepiej było, żebym odpuścił? Miała chłopaka? Naprawdę była morderczynią, złodziejką, nie wiem czym jeszcze? Ale z drugiej strony złe odczucia przynajmniej w połowie przysłaniały te dobre. Jola specjalnie pofatygowała się na moją randkę, żeby oddać mi legitymację i, choć jeszcze to do mnie nie dotarło, pocałowała mnie w policzek!
Nie wiedziałem już nic. Stałem tam jeszcze dobre dziesięć minut, nim zrozumiałem, że Jola raczej nie zawróci.

7 komentarzy:

  1. Aaaaale...! Zaczyna się komplikować!
    Nie wiem, czy bardziej podoba mi się wątek z Tobiaszem i jego "jestem fajny?" czy powrót Joli. Dziewczyna coś kręci, a tym razem Marcel nie odpuści.

    Piszesz w ekspresowym tempie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to akurat wina nadmiaru wolnego czasu ostatnio, którego teraz mi brakuje, więc pewnie raz się zdarzyło. :<
      Pewnie, że nie odpuści. :D Głupi by był jakby odpuścił!

      Usuń
  2. Marcel ma naturalny talent do pakowania się w kłopoty, w zasadzie wystarczy, że wyjdzie z domu, a już coś się dzieje. Do tego jeszcze się uparł, że chce zapomnieć o Joli, będąc Emilem przy pomocy Ewy, przecież to nie mogło się skończyć dobrze! I tak miał szczęście, bo kawa wylana na koszulę to w porównaniu do kłamstwa Marcela dosyć mała katastrofa.
    A Jola? Ona chyba nie wie, że kiedy mówi się facetowi, że ma odpuścić, to zacznie mu zależeć jeszcze bardziej. To tak, jakby powiedzieć, żeby ktoś się w kimś nie zakochiwał, działa jak zaklęcie. Poza tym mam nadzieję, że Marcel nie odpuści, bo chciałabym się dowiedzieć, dlaczego Jola tak kręci, najpierw niszczy mu randkę, a późnej ucieka.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chcę nowy rozdział. :C

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest i Jola.
    Trochę głupio wyszło z tą Ewą, bo w końcu wydawała się być taka urocza.. jednak jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana zakończeniem czwórki. Ten buziak w policzek.. oh, kochany Marcel!
    :)

    OdpowiedzUsuń