—
Zaraz, zaraz... Zabij mnie, ale coś mi się tu nie zgadza. —
Jadzia zmarszczyła brwi. — To wszystko zdarzyło się w jakiś
tydzień?
Marcel
pokiwał powoli głową, a jego wzrok nieco oprzytomniał; przez
dłuższy czas wpatrywał się w okno, ale w końcu spojrzał na
dziewczynę.
—
Wszyscy Sakowscy mają jedną cechę: jesteśmy w gorącej wodzie
kąpani. Skoro ubzdurałem sobie, że dam radę wybić sobie Jolę z
głowy, to musiałem próbować. W tym celu poszedłem z Zosią na
imprezę, a z tymi randkami to samo wyszło, jak zresztą sama
wiesz... W ogóle, do dziś uważam, że to było chyba zrządzenie
losu, pokładałem dziwne nadzieje w Ewie...
— Jak to: naucz mnie być tobą?
Tobiasz zmarszczył brwi i zajrzał bez przekonania w swój kubek
herbaty z automatu, w której artystycznie utopiła się mucha. Był
moim najlepszym kumplem, zaraz po Peterze, ale takim bardziej do
siedzenia na ławce i mówienia „nie chce mi się wstać” „mi
też nie” „okej”. Nie to, żeby był Emilem, ale... Cóż, był
idealnym Emilem. Równie dobrze mógłbym wysłać go na randkę z
Ewą zamiast mnie i na pewno by się dogadali, ale przecież by się
zorientowała. No dobra, to głupie, nawet ja bym się zorientował
gdyby zamiast niej przyszła inna blond koleżanka. Tobiasz co prawda
nie mieszkał z matką, a w akademiku, na koty miał uczulenie i
właściwie na większość rzeczy, które normalny człowiek
wymieniłby jako jego ulubione, ale nastawienie za to – idealne.
Jasne włosy zaczesywał na bok mokrym grzebieniem, koszule zawsze
nosił w spodniach, miał nawet specjalnie, biało–czerwone szelki,
które zakładał tylko w święta narodowe. Skoro Ewa gustowała w
takich chłopakach, to przecież był wymarzony!
Dlatego chciałem, żeby mnie tego nauczył. Przebranie mogłem
zrobić sobie świetne, ale gorzej było z wymyślaniem kolejnych
pedalskich historyjek o kotkach i pieskach albo o tym, jak mnie
wzrusza, kiedy moja mama śpiewa z Radiem Maryja. To znaczy, moja
nie, ale czemu mama Emila nie miałaby? W każdym razie, Tobiasz
wydawał się idealnym nauczycielem.
— Twoim zdaniem jestem... fajny?
Jego wzrok zawierał w sobie wszystko, co chciałem zniszczyć:
nadzieję, że to potwierdzę. Owszem, dla mnie był super, nie
nabijał się ze mnie i w ogóle, dawał swoje notatki, kiedy
uzbierałem drobne na ksero, ale... Czy z kobiecego punktu widzenia
tacy chłopcy są fajni? Odchyliłem się na krześle i spojrzałem
na niego z przymrużonymi oczami. Siedział na brzegu łóżka
swojego współlokatora, wyprostowany jak struna, z wszystkimi
guzikami koszuli zapiętymi starannie, z włosami świeżo
zaczesanymi na bok i przylegającymi do czaszki... Cholera, nie
potrafiłem być dziewczyną. Nadal nie potrafię patrzeć jakby
waszymi oczami, może to przez kilka lat mieszkania pod jednym dachem
z Peterem i filozoficznych rozpraw o życiu o trzeciej w nocy, nad
przegraną walką w meczu bokserskim na jego konsoli. Nieważne, Ewa
była jedną na dwadzieścia dwie dziewczyny, której Emil przypadł
do gustu, nie wiedziałem, czy istniały jeszcze takie na tej
planecie.
— Jesteś świetnym kumplem.
— Marcel, wiesz, że nie o to pytam.
— W skali od 1 do mój brat wytatuowałby ci tęczę na czole,
twoje pytanie dostaje maksymalną ilość punktów, Tofik.
Wzrok Tobiasza mówił „serio? SERIO?”, ale moje próby
wybrnięcia z sytuacji zawsze kończyły się fiaskiem, bo po prostu
nie potrafiłem kłamać.
— Nie jestem fajny, dobra, do czego jestem ci potrzebny w takim
razie? Wiesz, Peter mnie nie lubi, więc powinieneś już zacząć
szukać innego mieszkania albo co... — burknął, odstawiając na
biurko kubek i posłał mi nieco urażone spojrzenie.
Byłem beznadziejnym kumplem.
— Umówiłem się na randkę.
Cisza, która zapadła, wwiercała nam się w uszy i pragnąłem,
żeby do pokoju przez otwarte na oścież okno wleciała osa albo
żeby jakaś wycieczka z podstawówki znalazła się nagle niedaleko
i zaczęła hałasować. Tobiasz mrugał zdecydowanie za często aż
w końcu wybuchnął śmiechem i minęła chwila nim się uspokoił.
Zauważył także, że ja nadal jestem poważny. Wpatrywałem się z
nieco zakłopotaną miną w ołówek leżący na podręczniku i
czekałem aż sam zrobi mi krzywdę, zanim zrobię to ja, tak głupio
się w tamtym momencie czułem.
— Ej, Marcel, nie mówisz poważnie chyba. Ty i randka to jak ja i
randka. To ze sobą nie gra. Ostatnio słyszałem jak dobrze ci
poszło z Zosią, amancie...
— Zosia przesadza.
— Wiesz dobrze jak zachowujesz się nawet po trzech, czterech
piwach, jesteś jak taki koala, wiesz też jak zachowuje się Peter,
to przecież nawet przedszkolak by...
— Dobra, zamknij się, koniec tematu.
Nie musiałem na niego zerkać, żeby wiedzieć jak mocno go to
obeszło: wcale. Jedynie otarł łzy z kącików oczu, dosyć
ostentacyjnie, ostatnimi czasy chyba tylko ja nie potrafiłem się z
siebie śmiać. Byłem trochę zrozpaczony, bo nie znałem innej
pały, która zachowałaby dyskrecję. Tak samo lojalnej, o
usposobieniu wiernego psa. Tobiasz był jedyny w swoim rodzaju, nie
bez powodu wołali za nim Tofik.
Nie wiedziałem w sumie, czemu przejmuję się spotkaniem z Ewą,
skoro nawet jeszcze do niej nie zadzwoniłem. Może uważałem to za
jakiś trening przed kolejnym, nadzieja matką głupich, z Jolą?
Kiedy zamykałem oczy, nadal stała po drugiej stronie ulicy i
machała mi. Wpadłem trochę w obsesję, ale chciałem wiedzieć
dlaczego. Dlaczego, cholera, spławiła mnie, mimo że nie
zapowiadało się na to, że nie jest mną zainteresowana? Nie jestem
wyjątkowym płatkiem śniegu ani nikim w tym guście, ale na
przykład Ewa, wtedy, na dyskotece, podała mi prosty, zrozumiały
powód. Jola wydawała się tak samo bezpośrednia, a jednak
zwyczajnie sobie poszła.
I tak, kolejny tydzień zacząłem nie tylko rozmyślaniami o Joli,
ale też o Ewie, bo aktualnie byłem dwoma osobami naraz.
Środa była przełomowa.
Jęknąłem głośno, przewracając się na drugi bok i spojrzałem
na majaczącą w ciemnościach tablicę korkową. Widziałem
karteczkę przybitą do niej szpilką. Zerknąłem na elektryczny
budzik. Była dopiero dwudziesta trzecia, a ja próbowałem już
zasnąć, ale następnego dnia zajęcia miałem od ósmej do
dziewiętnastej trzydzieści, to podobno nie tłumaczyło kładzenia
się „po dobranocce”, ale... Kiedy zastygałem w bezruchu, moje
myśli uciekały daleko, daleko, hen do autobusu numer sto
dwadzieścia siedem.
Niewiele myśląc zapaliłem lampkę, mrużąc oczy przed światłem
i usiadłem na krześle, zgarniając przy okazji kartkę i telefon.
Kombinacja cyfr na wyświetlaczu patrzyła na mnie złowrogo, a ja
tchórzyłem przed dotknięciem zielonej chmurki z białym obrysem
słuchawki, jakby miała mnie ugryźć. Zacisnąłem jednak powieki i
wcisnąłem ją mocno.
Zamierzałem odliczyć do dziesięciu, a jeśli nie odebrałaby –
wyrzucić kartkę do kosza i dać sobie na jakiś czas spokój z
Jolami, Ewami i innymi Zosiami. To nie na moje nerwy.
— Słucham?
Głos miała łagodny, niezaspany, na szczęście, ani nie
zdenerwowany. Ale ja... Ja o mało nie podskoczyłem ze strachu,
kiedy go usłyszałem, bo nie czułem się gotowy na bycie Emilem,
nagle zapragnąłem się rozłączyć. Dlaczego musiałem miewać
same głupie pomysły?
— Cześć — powiedziałem, starając się brzmieć jak
najbardziej miło, ale dostałem nagle chrypki i całą magię
oczarowywania dziewczęcia głosem szlag trafił.
— Zależy kto mówi. — Usłyszałem w odpowiedzi.
Byłem ciekaw, czy byłaby tak chamska, gdyby wiedziała od początku,
że to ja. Nie ja, jako ja, ale jako Emil. Czyli nadal ja, ale...
Nieważne.
— Emil.
Słyszałem, jak wzięła głęboki wdech.
— Nie spodziewałam się, że zadzwonisz!
Ja
też nie.
— Czy to znaczy, że chcesz się spotkać? — spytała po prostu,
chociaż miałem wrażenie, że znała już odpowiedź.
— Jeśli tylko wyrazisz chęć, to...
— Spotkajmy się na skwerze w sobotę, bo nie znam się za bardzo
na Gdyni, a tam bez problemu trafię. O siedemnastej. Do zobaczenia!
— Do...
Rozłączyła się.
Była środa, późny wieczór, siedziałem na obrotowym krześle,
trochę marznąc, bo wcześniej otworzyłem okno i zastanawiałem się
nad tym, co się właśnie stało. Ewa praktycznie mnie zagadała i
sama ze sobą ustaliła miejsce i czas naszego spotkania. Tak samo
mój wewnętrzny Marcel, jak i Emil (jak to brzmi) nie mieli szans,
żeby wtrącić swoje trzy grosze. Musiałem się z tym pogodzić. I
miałem dwa dni na to, żeby przejść pełną transformację w
Emila.
Szczyt naiwności: prawie dwadzieścia lat chodziłem po tym świecie
a jeszcze wierzyłem, że wszystko może pójść po mojej myśli...
—
Spójrz na siebie.
— No, patrzę.
— I co widzisz?
— No, mnie.
Tobiasz wydał z siebie głośne westchnienie, które bardzo szybko
zamieniło się w coś na kształt warknięcia. Bałem się na niego
zerknąć, więc patrzyłem cały czas na siebie. W sumie, kiedy się
tak przypatrywałem swojemu odbiciu w jego lekko zabrudzonym
lustrze, to nie wyglądałem źle. Jeśli zmrużyłem oczy to już w
ogóle, ale wolałem nie robić tego przy Tobiaszu, bo i tak dawno
już przeszedł z nastroju optymistycznego do pesymistycznego. I to
mocno. Miałem wrażenie, że według niego nie nadaję się na
Marcela, a co dopiero na Emila.
— To trochę dziwne, wiesz, Tofik. Siedzimy zamknięci w łazience,
mam na sobie twoją lamerską...
— EJ!
— … koszulę, twój współlokator mógłby sobie coś pomyśleć.
Tobiasz prychnął.
— Od kiedy przejmujesz się zdaniem Piotrka?
— Odkąd wszędzie widzi gejów.
—
Nie widzi, on jest
gejem.
— A to nie to samo?
Zerknąłem na jego odbicie. Patrzył na mnie tak, jakby chciał mi
uświadomić, że jestem debilem, zamilkłem więc, czekając na
dalsze instrukcje. Wyszedł na chwilę z łazienki, a potem wrócił
z jakimiś trzema pudełkami. Rozłożył je na krześle, które
przyniósł z pokoju, po czym wziął pierwsze z nich i otworzył. W
środku znajdowała się jakaś obrzydliwa maź.
— Co to jest?
— Brylantyna — wyjaśnił cierpliwie. — Muszę coś zrobić z
twoimi włosami.
— Nie można po prostu wody czy coś...
— Marcel...
— No dobra. Ale cię walnę jak będę wyglądał jak zjeb.
— A przypadkiem nie o taki efekt ci chodziło?
Nie kłóciłem się już więcej, kiedy z perfekcją mistrza
fryzjerstwa nakładał mi zimne mazidło na głowę i zaczesywał
włosy grzebieniem na bok, pasmo po paśmie, aż praktycznie nie było
włosa nieposklejanego brylantyną. Czułem się tak, jakby jakiś
kosmita zrobił mi na głowie lądowisko. Nigdy nie używałem nawet
żelu, wyglądałbym w nim zresztą jak debil, bo nie umiem tego
cholerstwa nakładać, to Tobiasz był w naszym gronie ekspertem.
Odszedł dwa kroki do tyłu i przyjrzał się mi, po czym uśmiechnął
szeroko i uniósł kciuk do góry.
Ale kiedy odwróciłem się z powrotem do lustra, o mało nie
wrzasnąłem. Wyglądałem tak, jakbym na głowie miał hełm, a nie
zwyczajową szopę. Zauważyłem wtedy nawet, że moja głowa jest
dziwnie nieproporcjonalna. Przypominałem jakiegoś
czterdziestoletniego prawiczka z amerykańskiej komedii. To już nie
był Emil. To był co najmniej jakiś Ananiasz. Albo nawet poziom
wyżej.
— Super, jeszcze tylko musimy ci znaleźć ładne szelki, bo nie
wiem czy koszula utrzyma się w spodniach i nie będziesz musiał ich
podciągać jak sierota. Ja muszę, niestety, a to strasznie...
— TOBIASZ, CO TO MA BYĆ.
Stanął obok mnie, myjąc dłonie i zmarszczył brwi, najwyraźniej
doszukując się powodu mojego oburzenia.
— Chciałeś wyglądać jak ja.
— Jak Emil...
— No, mówię.
Tak właśnie skończyło się szukanie pomocy u kumpli. Mogłem w
sumie zająć się tym sam, ale moje przekonanie, że niektóre
rzeczy trzeba zostawić mistrzom w danej dziedzinie przeważyło.
Teraz pozostało mi tylko wyrzucić je do kosza. Kiedy stanąłem
dwie godziny później na Skwerze Kościuszki, krzywiąc się przez
podmuchy silnego wiatru, a w łapie trzymałem czerwoną różę –
jedyną rzeczą, o jakiej potrafiłem myśleć, były moje włosy.
Zazwyczaj jedyny atut, bo zasłaniały mi twarz i mogłem robić
machnięcia grzywą, żeby tak zwabić lachony.
Przepraszam, ponosi mnie trochę.
W każdym razie stałem tam, z narodowymi szelkami Tobiasza, w jego
koszuli, na szczęście moich spodniach i butach, które
wspaniałomyślnie zaoferował mi Piotrek – szczyt wieśniactwa w
mieście, jakieś pantofle od kolesia na E, którego nieznajomości
przez chwilę chłopię nie chciało mi wybaczyć, ale stwierdził,
że już i tak zrobiono mi krzywdę toną brylantyny. Czekałem.
Liczyłem na to, że Ewa się zniechęci i to będzie ostatni raz, bo
jednak moja emilowa improwizacja przedstawiała się lepiej niż
pokaz sadyzmu w wykonaniu Tobiasza Dębińskiego.
Mimo że Jola przesłaniała mi świat, to musiałem stwierdzić, że
Ewa wyglądała ładnie. Na mój widok rozpromieniła się i
uściskała mnie serdecznie, na różę reagując „jeeeeeejku, to
słodkie”. Naprawdę tak przeciągnęła literę, trochę
sztucznie, ale niech jej będzie, umiała grać wzruszenie. Nie
zwróciła najwyraźniej uwagi na brylantynę, nawet na szelki,
cholera, wtedy zastanawiałem się, co z tą dziewczyną musi być
nie tak. A nawet jeśli by udawała – czy nadal była tak okrutna,
żeby robić sobie żarty z biednego Emila?
Spacerowaliśmy skwerem, rozmawiając o totalnych bzdurach. Naprawdę
wczułem się w rolę, sam sobie bym uwierzył, że chciałbym się
kiedyś zbuntować i wyprowadzić od matki, ale niestety, wszystko
kończy się fiaskiem i jestem takim sobie biednym Emilkiem, ach,
ach. Ewa mnie słuchała, wtrącała czasem trzy grosze i coraz
bardziej przerażało mnie jej zaangażowanie. Nie mogłem wyczuć
nawet nuty fałszu w jej wzdychaniu, przytakiwaniu i wszystkim tym,
czym cechuje się dziewczyna żądna informacji o chłopaku, z którym
wybrała się na randkę. Zrobiło się zimno, więc w pewnym
momencie zaproponowała kawę, a że jedynym miejscem, w którym
kiedykolwiek kupowałem coś do picia i wiedziałem, że nie zabulę
trzydziestu złotych za jakieś „kafelate z cynamonem, kardamonem,
rzadką odmianą cukru, mlekiem i orkiestrą w pakiecie” był
Starbucks. Ja, romantyk, zaprowadziłem ją tam.
Usiedliśmy dokładnie tutaj.
Jadzia
wydała z siebie dziwny dźwięk i zarumieniła od razu, kiedy Marcel
zmarszczył brwi.
— Co?
— Specjalnie tu usiadłeś! — W jej głosie nie słyszał
oburzenia, ale chyba była w szoku.
— Możliwe... — Uśmiechnął się tajemniczo, a kiedy
nie zanosiło się już na to, że dziewczyna będzie mu przerywać,
kontynuował.
Usiedliśmy tutaj, w cieple, z kawą, z jakimś dziewczęciem,
czytającym z wypiekami na twarzy coś na ekranie swojego laptopa
kilka foteli dalej, z grupką licealistek robiących sobie po kryjomu
setki zdjęć swoimi ajfonami... Ta sobota, choć odbiegała od
normalności, wydawała mi się całkiem zwyczajna. Mimo wszystko.
Przyzwyczaiłem się nawet do hełmu!
— Marcel?
Zabij mnie, ale nie spodziewałem się. Nie spodziewałem się, nawet
nie marzyłem, to po prostu się stało. Wylałem na siebie kawę.
Poczułem na ramieniu lekki uścisk dłoni, usłyszałem ten głos,
a chwilę później błagałem wszystkich bogów o to, żeby cofnąć
się kilka sekund i odłożyć ten cholerny kubek zanim Jola Szydło
postanowiła mnie „zabić”.
— Marcel! — Tym razem jej głos był rozbawiony a potem zrobiła
kilka kroków do przodu i znalazła się obok naszego stolika,
uśmiechając się uroczo, bez cienia nawet zakłopotania. Nie
patrzyła na Ewę, tylko na mnie. Zabrakło mi słów.
Wyglądałem jak idiota, czułem się jak idiota i zostałem wydany
jak idiota. Nie wiedziałem co zrobić. Zacząć się tłumaczyć,
udawać, że jej nie znam, czy uciec? Przełknąłem ślinę i z
trudem oderwałem wzrok od Joli. Ewa patrzyła na mnie z mieszanką
złości i zaskoczenia, które w miarę trwania ciszy zmieniło się
w zrozumienie. Wiedziałem dlaczego już w momencie, kiedy wyrwała
Joli z dłoni legitymację, wyciągniętą w moją stronę
— MARCEL. SAKOWSKI — wycedziła, gwałtownie wstając ze swojego
miejsca. — Od początku wydawałeś mi się znajomy, twarzy tak
totalnego sieroctwa zapomnieć się po prostu nie da. Jesteś
skończonym idiotą, szkoda mi tylko wszystkich biednych Emilów,
których karykaturę odstawiłeś, pajacu!
Rzuciła plakietkę w moją stronę, po czym wyminęła Jolę
(uderzając ją przy okazji łokciem w żebro) i wyszła z lokalu,
trzaskając drzwiami. Przez chwilę ludzie patrzyli na nas jak na
parę świrów, ale Jola zrobiła w miarę przekonująco zakłopotaną
minę i usiadła na miejscu Ewy. Nie potrafiłem się nawet
zezłościć, że wszystko zepsuła, bo czekałem na ten moment pół
miesiąca i nawet nie marzyłem o tym, że kiedykolwiek się
doczekam. Wyglądała jeszcze lepiej niż ostatnio, ścięła włosy;
teraz przypominała bardziej Matyldę z Leona Zawodowca niż jakąś modelkę, ale oczywiście sto razy ładniejszą. Trochę jak taka córka mafioza, po której nie
spodziewasz się, że potrafi zabić człowieka kciukiem na
trzydzieści sposobów, bo jednocześnie jest bardzo dziewczęca.
Zapamiętaj to zdanie.
Wyjęła z torby chusteczkę i przetarła nią brzegi kubka, z
którego piła Ewa, a kiedy zauważyła, że jej się przypatruję,
uśmiechnęła się krzywo i wzruszyła ramionami:
— Nie może się zmarnować.
Była w formie. Założyła kosmyk włosów za ucho i rozsiadła się
wygodniej w fotelu, wbijając we mnie rozbawione, ale jednocześnie
jakby zaciekawione, spojrzenie:
— Uroczo wyglądasz, najwyraźniej panna nie potrafiła tego
docenić, skoro tak szybko uciekła na mój widok.
— To nie tak...
— Nie wstydź się, Marcel, każdy lubi dobrze wyglądać na
randce.
Gdyby nie jej uśmiech, uwierzyłbym, że mówi na poważnie.
— To naprawdę nie tak. Wielka klapa.
— Twój kolega powiedział, że jesteś na randce życia, jak
bardzo chamska jestem, skoro uznałam, że i tak wam przeszkodzę? —
Zauważyłem dziwny błysk w jej oku, kiedy wychyliła się w moją
stronę.
— Nie wiem. Miło, że odniosłaś mi legitymację...
— Kłamiesz. Na mój widok o mało nie narobiłeś ze strachu.
Żebyś widział swoją minę. Telepatycznie dawałeś mi znaki,
żebym sobie poszła.
Bawiło ją to tak mocno, że już nie mogła się powstrzymać i
śmiała się całkiem otwarcie. Nie tak, że po prostu chichotała,
ale śmiały się jej oczy, uśmiech był tak szeroki, że można by
uznać, że niesamowicie dobrze czuje się w moim towarzystwie...
Najwyraźniej była odporna na emilowy urok.
— Nie wiedziałem jak się przyznać, że udaję kogoś innego.
— Udajesz?
— Skłamałem, że jestem kimś innym... Dobra, nieważne, nie wiem
po co ci to mówię.
— Mów, to ciekawe — nakazała mi, brzmiąc przez chwilę jak
Peter.
— Poznałem ją na pięciominutowej randce...
— Jeju, tej imprezie dla zdesperowanych singielek?
Posłałem jej urażone spojrzenie i dopiero wtedy chyba zrozumiała,
jak to zabrzmiało, bo wymówiła bezgłośnie „oops” i dała mi
znak, żebym kontynuował.
— Mój kolega mnie tam wyciągnął, trochę spanikowałem i
przedstawiłem się jako właśnie ktoś taki... Przypadłem jej
chyba do gustu, nie wiem. Teraz już nieważne.
— Ale znaliście się wcześniej. — Bardziej stwierdziła niż
spytała, niby to od niechcenia popijając kawę i zerkając na mnie
ukradkiem.
Pokiwałem głową, a ona taktownie nie drążyła. Możliwe, że jej
to nie interesowało albo uznała, że jest zbyt wścibska.
Obstawiałem to pierwsze, już i tak zrobiłem drugie wrażenie
jeszcze gorsze niż pierwsze.
— Nie mogłaś po prostu zostawić jej Peterowi? — spytałem
nagle po chwili ciszy. Zaskoczona uniosła głową i zmarszczyła
brwi.
— Mogłeś powiedzieć, że nie chcesz mojego towarzystwa, zanim
się rozsiadłam.
— Nie, nie, nie o to mi chodzi. Sądziłem, że jest na odwrót.
Chyba naprawdę nie wiedziała, co mam na myśli. Patrzyła na mnie
tak, jakbym mówił do niej po chińsku.
— Ostatnio mnie spławiłaś.
— Nie spławiłam cię.
— Więc jak to nazwiesz?
Nie odpowiedziała. Westchnęła ciężko i odłożyła kawę na
stolik, po czym podniosła się i przez chwilę po prostu stała obok
fotela, myśląc nad czymś intensywnie.
— Muszę iść.
I po prostu wyszła. Nie zamierzałem jej odpuścić. Dopóki ona
zadawała pytania, wszystko było w porządku, ale kiedy role się
odwróciły, próbowała uciec. Gdybym pozwolił na to drugi raz,
szanse na to, że spotkałbym ją po raz kolejny, zmniejszyłyby się
do zera. Nie zwracając uwagi na to, że wyglądam pewnie jak idiota
w koszuli poplamionej kawą, zgarnąłem moją legitymację i
wybiegłem za nią. Przez chwilę myślałem, że po prostu
wsiąknęła, ale zasłoniła mi ją jakaś kobieta. Jola szła
szybko chodnikiem, nie biorąc pewnie nawet pod uwagę, że jej nie
odpuszczę.
— Jola!
Odwróciła się i zatrzymała, kiedy dobiegłem do niej, o mało nie
wypluwając płuc. Cóż, jeśli lubiła sporty, to nie byłem dla
niej wymarzonym chłopakiem, ale to na razie było dla mnie najmniej
ważne.
— Co ty robisz?
— Ostatnio pozwoliłem ci pójść i do dzisiaj jestem na siebie o
to zły.
— Jesteś uroczo głupi — przyznała, uśmiechając się do mnie,
bo najwyraźniej trudno jej było utrzymać powagę, kiedy
wysłuchiwała wynurzeń zadyszanej sieroty z wielką plamą po kawie
na pożyczonej koszuli i włosami sklejonymi brylantyną.
— Nie jestem ci do końca obojętny, skoro zdecydowałaś się
„zepsuć” mi randkę.
— Byłam ciekawa twojej dziewczyny.
— To nie jest moja dziewczyna.
— Jest strasznie brzydka, ale na pewno lepsza od mnie. Odpuść
sobie, Marcel.
— Nie ma mowy.
— Lepiej będzie dla ciebie, jak odpuścisz.
W tym momencie stały się trzy rzeczy. Zdałem sobie sprawę, że
stoimy obok przystanku. Nadjechał autobus, do którego Jola
najwyraźniej zamierzała wsiąść, ale zanim to zrobiła,
pocałowała mnie w policzek tak szybko, że nim zdążyłem
otrząsnąć się z szoku i ją zatrzymać, zamknęły się za nią
drzwi pojazdu.
— Jola!
Pomachała mi przez okno i odjechała w stronę dworca w Gdyni
Głównej. Czułem się jednocześnie źle i dobrze. Źle, bo
wyszedłem na idiotę, czekała mnie śmierć z rąk Tobiasza i nie
wiedziałem do końca, o co chodziło Joli. Czy bawiła się
uczuciami skończonej pały życiowej, czy naprawdę lepiej było,
żebym odpuścił? Miała chłopaka? Naprawdę była morderczynią,
złodziejką, nie wiem czym jeszcze? Ale z drugiej strony złe
odczucia przynajmniej w połowie przysłaniały te dobre. Jola
specjalnie pofatygowała się na moją randkę, żeby oddać mi
legitymację i, choć jeszcze to do mnie nie dotarło, pocałowała
mnie w policzek!
Nie wiedziałem już nic. Stałem tam jeszcze dobre dziesięć minut,
nim zrozumiałem, że Jola raczej nie zawróci.
Aaaaale...! Zaczyna się komplikować!
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy bardziej podoba mi się wątek z Tobiaszem i jego "jestem fajny?" czy powrót Joli. Dziewczyna coś kręci, a tym razem Marcel nie odpuści.
Piszesz w ekspresowym tempie.
A to akurat wina nadmiaru wolnego czasu ostatnio, którego teraz mi brakuje, więc pewnie raz się zdarzyło. :<
UsuńPewnie, że nie odpuści. :D Głupi by był jakby odpuścił!
Marcel ma naturalny talent do pakowania się w kłopoty, w zasadzie wystarczy, że wyjdzie z domu, a już coś się dzieje. Do tego jeszcze się uparł, że chce zapomnieć o Joli, będąc Emilem przy pomocy Ewy, przecież to nie mogło się skończyć dobrze! I tak miał szczęście, bo kawa wylana na koszulę to w porównaniu do kłamstwa Marcela dosyć mała katastrofa.
OdpowiedzUsuńA Jola? Ona chyba nie wie, że kiedy mówi się facetowi, że ma odpuścić, to zacznie mu zależeć jeszcze bardziej. To tak, jakby powiedzieć, żeby ktoś się w kimś nie zakochiwał, działa jak zaklęcie. Poza tym mam nadzieję, że Marcel nie odpuści, bo chciałabym się dowiedzieć, dlaczego Jola tak kręci, najpierw niszczy mu randkę, a późnej ucieka.
Pozdrawiam! :)
Chcę nowy rozdział. :C
OdpowiedzUsuńja też!
UsuńTo chyba sesja dała się we znaki ;)
Usuń~Cefeida
Jest i Jola.
OdpowiedzUsuńTrochę głupio wyszło z tą Ewą, bo w końcu wydawała się być taka urocza.. jednak jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana zakończeniem czwórki. Ten buziak w policzek.. oh, kochany Marcel!
:)