17.4.14

jeden: autobus numer 147

 Bycie biednym studentem jest złe, zwłaszcza kiedy pochodzisz z wioski, gdzie nawet bociany nie chcą się osiedlić, bo pijany pan Heniek zaraz wyleci z siekierą i zacznie się wspinać na dach swojej komórki, żeby je przegonić. Nigdy nie udało mu się żadnego ptaka trafić, pamiętam dzień, w którym spadł na ziemię i zaczął się wydzierać „Helena, chyba umieram!”, zleciała się wtedy cała wioska i patrzyła, jak Henryk podnosi się, łapie za plecy i wydaje z siebie ryk. Znaczy się, był nieco słaby, bo chyba wyskoczył mu dysk, ale kiedy karetka trafiła w końcu na teren naszej małej wspólnoty, było to nie lada wydarzenie, bo nikt nie chciał tam wjeżdżać, ze względu na stan dróg. Dzieciaki gadały o tym cały dzień, a wypadek pana Henia obrósł legendą – jakiś kretyn stwierdził nawet, że widział jak sam bocian strącił go z dachu, a potem zniknął w tajemniczych okolicznościach. Ja tam nie wiem, miałem wtedy ospę i matka kazała mi siedzieć w domu, oglądałem Atomówki z braku lepszej kreskówki, poza tym czekałem na Pokemony, czy to mnie jakoś usprawiedliwia?
Nieważne, sam fakt posiadania kablówki, a w czasach liceum internetu to było wielkie wydarzenie, ale moja matka nie była tak zacofana, jej siostra w końcu mieszkała w Warszawie i nie chciała od niej odstawać, mimo że tworzyliśmy obrazek rodziny rodem z „Pieniądze to nie wszystko” czy innego super hitu polskiej kinematografii puszczanego w telewizji na Wielkanoc. Z ojcem, rzucającym kurwami na „agencików” i „mercedesowych pedałów” wjeżdżających na imprezy do sąsiadów o drugiej w nocy, kiedy on akurat chciał iść spać, na czele.
Moi dwaj bracia byli idiotami, nawet zawodówki nie udało im się ukończyć, bo woleli wrzeszczeć hasła klubu piłkarskiego najbliższego miasta, a za przecinki mieli wszystkie określenia męskiego przyrodzenia czy coś w ten deseń. No sama rozumiesz, ojciec był hardkorową wersją pana Henia i kiedy dostałem się na Akademię Morską to stwierdził, że jestem... cóż, dużo było określeń, ale chyba uważał, że od czytania książek stanę się kobietą i zmienię imię na Marcelina, a to wstyd w całej wiosce. „Gender to diabeł i zamieszkał se w twoim sercu, synu!” Ta, jakby to miało cokolwiek wspólnego z trochę desperackimi próbami wydostania się z zadupia. Moja sąsiadka uważała mikrofalówkę za „podgrzewaną szafkę”, to mnie chyba ostatecznie przekonało do osiedlenia się w Gdyni.
Gdynię uważałem wtedy za metropolię, pieniądze uzbierane na osiemnaste urodziny i te przekazane na wesele z jakąś tam Janką (ojciec nieźle się wkurwił jak stwierdziłem, że nie uznaję instytucji ślubu, był już wtedy pewien, że jego syn to „gejzer”) przeznaczyłem na opłacenie pierwszego miesiąca mieszkania na stancji z jakimś Niemcem, Peterem, z którego bełkotu wywnioskowałem tylko, że jestem „achtung meine koligen” czy co to miało być, uczyłem się tylko rosyjskiego, więc odbełkotałem coś pomiędzy. Zaczął rechotać i stwierdził, że jestem „lustig Polaczkiem”. Na początku się obraziłem i bym mu dokopał, gdyby nie miał takiego ramienia jak ja nogi. Mógłby mi samym machnięciem urwać głowę. Potem jednak zajrzałem do słownika i w sumie też nie wiedziałem, czy „zabawny Polaczek” to obelga, czy komplement. Ale Peter był bardzo miłym człowiekiem, umiał gotować i często wychodził na imprezy, pozwalając mi zakuwać do egzaminów. Brałem bardzo poważnie te studia, a potem jeszcze dorywczą pracę w sklepie ze sprzętem agd i rtv, gdzie od „pik, pik, pik, osiemdziesiąt dziewięć i trzydzieści groszy, ma pani może trzydzieści groszy, nie, ok, dziękuję, do widzenia, miłego dnia” bolała mnie ręka, noga i głowa, ale wizja wracania do ojca, który pewnie zrobił sobie z mojego dawnego pokoju miejsce debat ze wszystkimi wioskowymi zbyszkami, przerażała mnie.
Matka przyjeżdżała co jakiś czas z pierogami, zupą i dobrymi radami, jak utrzymać porządek w moim pokoju, szukała niezbyt dyskretnie prezerwatyw i narkotyków pod materacem, po czym ze łzami w oczach obcałowywała mnie po policzkach i mówiła „synuś, ja zawsze wiedziałam, że ty na ludzi wyjdziesz”. Robiła to zazwyczaj kiedy Peter był w mieszkaniu i nie zauważała, jak bardzo jestem wtedy czerwony na twarzy i jak mocny facet ma ze mnie ubaw. Sądziła chyba, że Niemcy wzruszają się parskaniem w kubek z herbatą. Kiedy wyjeżdżała, zostawałem nareszcie sam, z nauką i dobrym jedzeniem, pozwalającym przeżyć góra tydzień, nim powrócę do łaski i niełaski Petera, który robił cokolwiek jadalnego, kiedy mu się chciało (czyt. kiedy nocowała u niego „koleżanka”).
Nigdy nie byłem jakiś rozchwytywany, bo dziewczyny wolą chyba takich podejrzanych typów po trzydziestce, którzy łażą w garniturach na poranny jogging i się nie golą, bo trzydniowy zarost to coś co kręci ich sekretarki. No, i są jeszcze takie „pitery”, czyli studenci z wymiany, którzy wyglądają jakby ktoś ich żywcem wyciągnął z okładki i kazał chodzić po świecie, a oni to robią z wielką łaską, nawet oblani zupą prezentując się jak bogowie seksu z podejrzanych kobiecych magazynów. Peter owszem, był miły, nie miałem mu nic do zarzucenia, chociaż miał mnie za sierotę w bluzie, która pamiętała pewnie bitwę pod Grunwaldem. Ale wykorzystywał te wszystkie biedne dziewczęta, polegając na swojej twarzy i dziwnym tiku nerwowym, który kazał mu nagminnie ruszać brwiami, jakby miał atak. Może brały go na litość albo nie miały gdzie spać? Kto wie, osobiście uważałem, że mam niewygodne łóżko, więc to chyba dobrze, że byłem dla nich niewidzialny. Nie opanowałem jeszcze wtedy rozmów międzygatunkowych, zatrzymawszy się na „pożyczysz długopis” „nie” „aha”. Szczerze mówiąc to nadal jestem w tym kiepski, ale to najmniej ważne. Wtedy, na pierwszym roku studiów, na bardzo rozchwytywanym na rynku pracy kierunku pod ciekawa nazwą „transport morski”, nie wiedziałem jeszcze, że przyjdzie mi prowadzić bardzo zaawansowany etap takich konwersacji.
Nie lubiłem jeździć autobusami, tramwajami, raz zdarzyło mi się nawet znaleźć w metrze (ojciec nazwał to podziemnym pociągiem zagłady i na wszelki wypadek trzymał gaz pieprzowy, by zaatakować nim wroga), ale wolałem rower. Pech chciał jednak, że mój współlokator był kiepski w równaniach i znał tylko jedno – twoje=moje, ale moje=/= twoje. Dlatego poniedziałkowy ranek minął mi pod znakiem przekleństw, ponieważ nie dość, że zdecydował pojechać na uczelnię moim rowerem (jego nowa zdobycz lubiła wszelkiego rodzaju sporty, poza tym uraziła jego dumę stwierdzeniem, że jest „zgniły”), to nie miałem żadnych drobnych na bilet. Stwierdziłem jednak, że rzadko kiedy kanary polują akurat w autobusie jeżdżącym z dworca w stronę Tesco.
Biednemu zawsze jednak wiatr w oczy, a mandat sto pięćdziesiąt złoty, nie standardowe siedemdziesiąt. Nie o to jednak chodzi.
Bo oto, wśród katastrof naturalnych, złych chytrusów pracujących dla komunikacji miejskiej i babć, których siatki wbijają się człowiekowi w plecy, objawił mi się cud. Do autobusu wpadłem w ostatniej chwili, zdyszany i wściekły. Oblałem się herbatą przed wyjściem i jedyna czysta koszula miała teraz rozległą plamę na brzuchu, wyglądałem więc jak siedem nieszczęść. Kiedy stanąłem obok jakiejś dziewczyny odwróconej do mnie tyłem, pojazd akurat ruszył i wpadłem na nią, wyzywając się w myślach od kretynów i pał. Zaprzestałem jednak, kiedy odwróciła się w moją stronę, z machnięciem włosów jak w reklamie szamponu. Pamiętam, że były naprawdę ładne i ładnie pachniały. Nie, nie wąchałem ich jak psychopata, po prostu trzasnęła mnie nimi w twarz.
Zostając już przy temacie twarzy – twarz miała piękną. Owalną, nieco bladą, ale jednak piękną. Trochę specyficzny typ urody, ale zapadała w pamięć, ze swoimi grubymi brwiami, ciemnymi smugami pod oczami i spierzchniętymi ustami, dosyć dziwnie wyglądającymi w tłumie tych uginających się pod szminkami o kolorach typu „czerwień lekkich obyczajów” albo „wszystkie odcienie łososiowego”. To na pewno dziwny obraz tworzy w ludzkich głowach i można się zastanowić, czy mam wadę wzroku, skoro uznałem za cud świata taką twarz. Ale do niej to wszystko pasowało, wyglądała na zmęczoną zapewne bardzo poważnymi studiami albo zmagała się z jakimś problemem, jak bohaterki książek, w których zaczytywała się "intelektualistka", z którą umawiał się kiedyś Peter. Zazwyczaj były piękne i uganiały się za pięknym wampirem, potykając się o kamienie. Miałem nadzieję, że ona nie lubiła wampirów.
Przyglądałem jej się jak debil, ale ona nie patrzyła na mnie.
Nie, wpatrywała się lekko wytrzeszczonymi oczami w coś za mną. Czar prysł, kiedy odezwała się mocno zachrypniętym głosem:
— Jezu, nie, kanar.
Tak oto nawiązałem prawie kontakt z Jedyną Prawdziwą Miłością, która tak samo jak ja, naiwnie sądziła, że uda nam się uciec przed przeznaczeniem. Przysadzistym panem z plakietką przypiętą do koszuli, który ukazywał swoje braki w uzębieniu i wyciągał wielkie łapsko w naszą stronę, oczekując, że pokażemy mu bilety.

8 komentarzy:

  1. Rany kota! Pan Heniek i jego legendarny upadek z dachu komórki mógłby być zaczątkiem całkiem innej opowieści :D
    Naprawdę zaczynam się zakochiwać w tej historii. Głównie dlatego, że jest prawdziwa.
    I dlatego, że Marcel nie jest superbohaterem, tylko sąsiadem Heńka Skoczka z Komórki i wylewa na siebie herbatę, kiedy jest spóźniony, a jego ojciec uważa, że metro to zagłada.

    Fajnie, że są na świecie ludzie, którzy potrafią napisać coś dobrego odrzucając wszelkie supermoce, tajemnicze zabójstwa i pościgi samochodowe.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, nawet nie wiesz jak się cieszę, że Ci się podoba. :D To mój eksperyment gatunkowy i eksperyment z narracją pierwszoosobową, dlatego tym bardziej mi ulżyło.
      Będzie trochę akcji, ale biorąc pod uwagę fakt, jaki jest Marcel, to można to podciągnąć bardziej pod komedię. :D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Marcel najukochańszym bohaterem świata. Zorientowałam się, że tak ma na imię dopiero po przeczytaniu powyższego komentarza. ;) A szkoda, bo z mojego doświadczenia wynika, że każdy Marcel jest do bólu zniewieściały. Ostatnio poznałam typka o imieniu Marceli i niestety bardzo, ale to bardzo potwierdził ten fakt swoją osobą. No cóż, bywa.
    Ostatnio miałam ogromną ochotę na czytanie najzwyklejszego romansu. Tak wielką, że prawie zaczęłam go pisać. Ciesz się więc, ocaliłaś świat od zagłady.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marcel też trochę jest sierotą, ale nie chodzi chociaż w rurkach i potrafiłby się obronić w ciemnej uliczce bez piszczenia. :D
      E tam zagłady, to coś, co tutaj publikuję można trochę nazwać katastrofą, ale może nie jest tak źle, jak na razie nikt nie zwiał z krzykiem!
      Dzięki i pozdrawiam! :D

      Usuń
  3. Chyba trafiłam tutaj, bo natknęłam się na link na jednym z blogowych katalogów. Było to kilka dni temu. Już pierwsze wrażenie było pozytywne, tak jakoś tutaj miło u Ciebie, więc postanowiłam wpaść ponownie. Teraz miałam więcej czasu, żeby zapoznać się z prologiem, a nie tylko z treścią zakładek, ale czekała na mnie niespodzianka pod postacią pierwszego rozdziału :)
    Jeśli to ma być zwykłe romansidło, to bardzo dobrze trafiłam, bo ja uwielbiam takie klimaty. Cóż, taka już natura, sama piszę romansidła, nic nie poradzę. Z drugiej strony ja jestem bardzo wybredna, trudno znaleźć bloga, który mnie naprawdę zainteresuje. Jejku, chyba miałam szczęście, naprawdę! Trafiłam na bloga, którego brakowało na mojej liście czytelniczej. Po pierwsze narracja faceta - tutaj na plus, bo kiedy czytam, to jestem sobie w stanie wyobrazić, że to jest facet, a nie ktoś, kto faceta udaje. Wydaje mi się, że właśnie ta lekkość, duża dawka humoru i opisywanie rzeczywistości na swój własny sposób dużo tutaj dają. Wbrew pozorom pisanie jako facet będąc kobietą, nie jest proste, łatwo zrobić z bohatera rozmemłaną dziewczynkę. Swoją drogą trochę Ci pozazdrościłam, bo mnie ostatnio pisanie z perspektywy mojego bohatera wychodzi średnio, co doprowadza mnie do szału. Także mam nadzieję, że Marcel pozostanie Marcelem, a nie Marceliną (swoją drogą moją imienniczką). Tak ogólnie czyta się fajnie, nie męczę się, co jest dla mnie bardzo ważne. Nie widzę przeciwwskazań, żeby nie wpaść tutaj ponownie :)
    Jeśli eksperymentujesz, to życzę powodzenia! Mnie ten eksperyment jak na razie bardzo się podoba.
    Pozdrawiam i życzę spokojnych świąt! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwykłe romansidło jak zwykłe, ale biorąc pod uwagę fakt, że próbuję się z tym zmierzyć po raz pierwszy, to może wyjść coś całkiem odbiegającego od moich planów. :D Mam tylko nadzieję, że nie zepsuję pierwszego wrażenia.
      Narracja pierwszoosobowa jako facet jest bardzo trudna, dlatego cieszę się niezmiernie, że udało mi się uzyskać zamierzony efekt. Trudno przesadzić nawet w męskich zachowaniach, dlatego Marcel stoi tak pomiędzy i sama mam nadzieję, że to dalej utrzymam. :D
      Dziękuję za komentarz i życzenia, pozdrawiam!

      Usuń
  4. Romansidło napisane z humorem? Jestem za.

    Podoba mi się twój styl pisania, mam nadzieję, że go nie zarzucisz, a Jedyna Prawdziwa Miłość okaże się równie ciekawą bohaterką jak Marcel. Byłby to ciekawy kontrast do depresyjnych postaci z różnych czeluści internetu.

    ~Cefeida

    OdpowiedzUsuń
  5. Ogarnę, więc wszystkie rozdziały po kolei, komentując je długo, o ile w ogóle potrafię.

    Heniek, ten Henryk będzie mnie prześladował do końca życia. Już wyobrażam go sobie spadającego z dachu komórki prosto na tłusty zadek, który pewnie później bolał go bardziej, aniżeli dysk, który mu wypadł. Gdy przeczytałam opis rodzinki Marcela, uśmiech sam wpełznął mi na mą twarz, bo widok mamuśki i jego w wersji hard burak wydaje się być komiczny. Zobaczyłam imię jego współlokatora i zaczęłam się śmiać, naprawdę. Tak się składa, że imię to w naszej polszczyźnie nie jest mi obce, a wręcz przeciwnie uwielbiam takiego jednego o tym imieniu, więc kupiłaś mnie Peterem :D. Historia z autobusem wydaje się być, jak jakaś romantyczna komedia, patrząc też oczywiście na to, że mój autobus, którym codziennie rano dojeżdżam, przejeżdża obok Tesco, więc cóż.. , czasami zdarza się jechać na gapę, ale na kanara jeszcze nie trafiłam i oby tak się nie stało!
    Ciekawi mnie dwójeczka, więc lecę ją czytać :)

    OdpowiedzUsuń