Ulica
Świętojańska ciągnęła się jeszcze dłużej niż zwykle.
Zazwyczaj pokonywał ją w niecałe dziesięć minut, licząc jeszcze
wyjście z pociągu i wydostanie się z obiektu dworca. Po drodze
zahaczał też o automat z napojami, bo nie chciał zostać zgromiony
wzrokiem przez Turka sprzedającego kebaby kilka kroków dalej,
oczekującego, że taki wygłodniały student zamówi coś drogiego a
tymczasem on wypowiedziałby pogrążające go „poproszę wodę
mineralną, gazowaną, jeśli można”. Sam zdzieliłby się rożnem
za coś takiego, w końcu ludzie wolą pokonać ten kawałek drogi i
najeść się w pizzerii, a nie jeść mięso niewiadomego
pochodzenia w łamiącej uzębienie bułce, dlatego samotny osobnik z
burczącym brzuchem to płomyczek nadziei.
Nie
lubił gasić płomyków, to było niemiłe.
Wracając
do ulicy Świętojańskiej, Marcel szedł. Pokonywał ją i wiatr
jednocześnie, zaciskając zmrożone palce na kapturze, by ochronić
uszy przed zacinającym śniegiem z deszczem i wichurą nasilającą
się z każdą chwilą. Pocieszał się, że w pociągu było jeszcze
zimniej, a odgłos kropel kończących swój żywot na porysowanej
szybie mroził krew w żyłach. Mijanie ludzi–parasolek i
ludzi–zmokłych kur było lepsze niż modlenie się o życie w
jakiejś wiosce, w której pociąg czekał na nadjechanie sprintera.
Wracanie
do Gdyni było trochę jak wkładanie głowy do myślodsiewni. Mijał
te same rzędy budynków, przechodził przez te same przejścia dla
pieszych, zerkał na ten sam Empik czający się po drugiej stronie
ulicy, a właśnie w tej chwili zatrzymał się przed tym samym
Starbucksem, przed którym niegdyś modlił się do Boga, żeby nie
spartaczyć najważniejszego popołudnia jego życia. Wszedł do
środka, zdejmując jednocześnie kaptur i przez chwilę miał
wrażenie, że twarz rozpadnie mu się na kawałki, kiedy ciepły
podmuch powietrza gwałtownie w nią uderzył. Mimo wszystko, kiedy
już pierwszy szok minął, nie chciał wyjść stamtąd już nigdy.
No, może gdyby wichura ustała, a nad Skwerem Kościuszki
zaświeciłoby słońce, mógłby się zastanowić. Ale jak na razie
się na to nie zanosiło, zamówił więc kawę i usiadł przy
stoliku, który powinien zostać obklejony przynajmniej kilkunastoma
plakietkami krzyczącymi do ludzi, że jest on zabytkiem.
Był
znaczący. Marcel odbył tu pierwszą nieklejącą się rozmowę,
oblał się kawą, zepsuł internet i zrobił z siebie idiotę, co
koniec końców wyszło mu na dobre. Uśmiechnął się do siebie i
oparłszy policzek na dłoni zwiniętej w pięść, wbił wzrok w
okno. Nic nie było widać przez mokrą szybę,więc podziwiał
jedynie krople spływające po niej wręcz poetycko. Jedna, druga,
trzecia... W końcu spłynęło ich na tyle dużo, by skończyła się
także kawa i Marcel w końcu oprzytomniał. Spojrzał na zegar
wskazujący wpół do trzeciej i nieświadomie zaczął stukać
palcami o blat stolika. Nie chciał się stąd ruszać, a
jednocześnie idiotyczne czekanie było nieciekawym rozwiązaniem.
— Marcel Sakowski? — Zdyszany głos gdzieś za nim sprawił, że
podskoczył na swoim miejscu i odwrócił głowę gwałtownie do
tyłu.
Stała
przed nim niewysoka, ruda i zupełnie przemoczona dziewczyna, na oko
jeszcze gimnazjalistka. Zmarszczył brwi. Dwie pierwsze rzeczy się
zgadzały, natomiast ostatnia odbiegała trochę od opisu, jaki dostał
w mejlu. Kobieta (czego nie można było o niej powiedzieć) miała
być podobno studentką drugiego roku dziennikarstwa, a nie
dziewczęciem, które pewnie chciałoby taką żałosną historię
przedstawić w szkolnej gazetce, o idiotycznej nazwie „Buda News”
albo „Fakty Trzynastki”. Pokiwał jednak głową, na co ta się
rozpromieniła i zaczęła potrząsać jego dłonią.
— Tak sobie pana wyobrażałam, Jadwiga Skowron! — powiedziała w
końcu z nadmiernym entuzjazmem i zasiadła naprzeciw niego,
wyciągając po drodze z torby dyktafon, notatnik, telefon i...
ciastka. Na jego zdziwione spojrzenie odpowiedziała zakłopotanym
uśmiechem, ale nie schowała ich do torby, wręcz przeciwnie,
przysunęła pudełko w jego stronę.
— Coś mi się tu nie zgadza...
— Ależ wszystko się zgadza. Jadwiga Skrowron, drugi rok
dziennikarstwa na Uniwersytecie Gdańskim, PESEL to dziewięćdziesiąt
trzy, zero, siedem...
Uniósł
dłoń, by jej przerwać.
— Rozumiem, rozumiem. Po prostu... wyobrażałem sobie to nieco
inaczej.
— Pańskie wyobrażenia nie przeszkadzają chyba w opowieści, prawda,
panie Sakowski? — spytała z przestrachem w głowie.
Pokręcił
głową.
— Zacznie pan, kiedy będzie gotowy.
Zapadła
cisza, z jego perspektywy nieco niezręczna, bowiem dziewczę
podające się za Jadźkę Skowron patrzyło na niego z
zaciekawieniem jak na okaz dzikiego zwierzęcia w zoo, a on szukał w
głowie słów, od których mógłby zacząć. Żadne nie było
odpowiednie, żadne nie pasowało do powagi sytuacji, żadne nie
oddawało tego, co miał do powiedzenia. Odchrząknął i wziął
sobie jednak ciastko, swoją drogą jego ulubione (skąd wiedziała?)
i wbił w nie wzrok, szukając pomocy.
Historia,
którą rozpoczął chwilę później miała być długa i momentami
nieco absurdalna, ale jedno można było wywnioskować ze,
zmieniającego się w trakcie jej opowiadania, wyrazu twarzy Jadźki
Skowron – była także najgłupszą historią o miłości, jaką
mógł sprzedać światu.
Och, chwileczkę...
OdpowiedzUsuńCzy dobrze widzę, że to właśnie dzieło wisi sobie w Internecie samotne, opuszczone i nieskomentowane od pięciu dni? Nikt nie raczył wystukać nawet kilku marnych literek? A może autorka (autor?) jest jakimś guru, którego się nie komentuje, tylko podziwia z daleka i oczekuje na ten piękny dzień, kiedy to graham coxon ze sforą biały wilków wjedzie na łono blogosfery i powie "Wybrałem ciebie. Możesz na mnie spojrzeć, plugawy śmiertelniku!"? Jak tak, to przepraszam... Już się zmywam.
Ale jeśli nie, to jednak chciałabym dopowiedzieć kilka słów na temat prologu, jeśli można :)
Bo on jest taki miły i odprężający mózg (zakładając, że w ogóle jeszcze go mam, a nie jest to potwierdzona informacja). I bohater wydaje się taki ludzki, bez żadnych super mocy i zapierających dech w piersiach talentów. A same imiona postaci też w jakiś sposób przyciągają i wybijają się wysoko ponad Dżesiki, Aleksów i Ołdrej... O Aszlejkach, Edłordach i innych Harrych nie wspominając.
Całość przyprawiona zapowiedzią, że będzie to głupia historia miłosna, sprawia, że kocham to miejsce i zamierzam być tutaj tak często, jak na to pozwolą warunki elitarnego liceum z tradycjami. Czyli dość rzadko, ale grunt to optymizm!
Wywiad z wampirem: Tró loff edyszyn? :D
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba ten Twój prolog, aczkolwiek wolałabym przeczytać już pierwszy rozdział, bo romanse w Twoim wydaniu muszą być wspaniałe, biorąc pod uwagę wyczuwany u Ciebie poziom romantyzmu. :D
I wygrałaś order za imię głównego bohatera, trzeba będzie zrobić jakiś rozdanie nagród albo po prostu nazwę tak swojego syna, o ile się go doczekam.
Nie umiem pisać komentarzy, więc będzie teraz trochę krótko, ale nie przejmuj się ─ pisz pierwszy rozdział. :D
A, szablon świetny. Miszczu zachwala.