4.4.14

preludium

Ulica Świętojańska ciągnęła się jeszcze dłużej niż zwykle. Zazwyczaj pokonywał ją w niecałe dziesięć minut, licząc jeszcze wyjście z pociągu i wydostanie się z obiektu dworca. Po drodze zahaczał też o automat z napojami, bo nie chciał zostać zgromiony wzrokiem przez Turka sprzedającego kebaby kilka kroków dalej, oczekującego, że taki wygłodniały student zamówi coś drogiego a tymczasem on wypowiedziałby pogrążające go „poproszę wodę mineralną, gazowaną, jeśli można”. Sam zdzieliłby się rożnem za coś takiego, w końcu ludzie wolą pokonać ten kawałek drogi i najeść się w pizzerii, a nie jeść mięso niewiadomego pochodzenia w łamiącej uzębienie bułce, dlatego samotny osobnik z burczącym brzuchem to płomyczek nadziei.
Nie lubił gasić płomyków, to było niemiłe.
Wracając do ulicy Świętojańskiej, Marcel szedł. Pokonywał ją i wiatr jednocześnie, zaciskając zmrożone palce na kapturze, by ochronić uszy przed zacinającym śniegiem z deszczem i wichurą nasilającą się z każdą chwilą. Pocieszał się, że w pociągu było jeszcze zimniej, a odgłos kropel kończących swój żywot na porysowanej szybie mroził krew w żyłach. Mijanie ludzi–parasolek i ludzi–zmokłych kur było lepsze niż modlenie się o życie w jakiejś wiosce, w której pociąg czekał na nadjechanie sprintera.
Wracanie do Gdyni było trochę jak wkładanie głowy do myślodsiewni. Mijał te same rzędy budynków, przechodził przez te same przejścia dla pieszych, zerkał na ten sam Empik czający się po drugiej stronie ulicy, a właśnie w tej chwili zatrzymał się przed tym samym Starbucksem, przed którym niegdyś modlił się do Boga, żeby nie spartaczyć najważniejszego popołudnia jego życia. Wszedł do środka, zdejmując jednocześnie kaptur i przez chwilę miał wrażenie, że twarz rozpadnie mu się na kawałki, kiedy ciepły podmuch powietrza gwałtownie w nią uderzył. Mimo wszystko, kiedy już pierwszy szok minął, nie chciał wyjść stamtąd już nigdy. No, może gdyby wichura ustała, a nad Skwerem Kościuszki zaświeciłoby słońce, mógłby się zastanowić. Ale jak na razie się na to nie zanosiło, zamówił więc kawę i usiadł przy stoliku, który powinien zostać obklejony przynajmniej kilkunastoma plakietkami krzyczącymi do ludzi, że jest on zabytkiem.
Był znaczący. Marcel odbył tu pierwszą nieklejącą się rozmowę, oblał się kawą, zepsuł internet i zrobił z siebie idiotę, co koniec końców wyszło mu na dobre. Uśmiechnął się do siebie i oparłszy policzek na dłoni zwiniętej w pięść, wbił wzrok w okno. Nic nie było widać przez mokrą szybę,więc podziwiał jedynie krople spływające po niej wręcz poetycko. Jedna, druga, trzecia... W końcu spłynęło ich na tyle dużo, by skończyła się także kawa i Marcel w końcu oprzytomniał. Spojrzał na zegar wskazujący wpół do trzeciej i nieświadomie zaczął stukać palcami o blat stolika. Nie chciał się stąd ruszać, a jednocześnie idiotyczne czekanie było nieciekawym rozwiązaniem.
— Marcel Sakowski? — Zdyszany głos gdzieś za nim sprawił, że podskoczył na swoim miejscu i odwrócił głowę gwałtownie do tyłu.
Stała przed nim niewysoka, ruda i zupełnie przemoczona dziewczyna, na oko jeszcze gimnazjalistka. Zmarszczył brwi. Dwie pierwsze rzeczy się zgadzały, natomiast ostatnia odbiegała trochę od opisu, jaki dostał w mejlu. Kobieta (czego nie można było o niej powiedzieć) miała być podobno studentką drugiego roku dziennikarstwa, a nie dziewczęciem, które pewnie chciałoby taką żałosną historię przedstawić w szkolnej gazetce, o idiotycznej nazwie „Buda News” albo „Fakty Trzynastki”. Pokiwał jednak głową, na co ta się rozpromieniła i zaczęła potrząsać jego dłonią.
— Tak sobie pana wyobrażałam, Jadwiga Skowron! — powiedziała w końcu z nadmiernym entuzjazmem i zasiadła naprzeciw niego, wyciągając po drodze z torby dyktafon, notatnik, telefon i... ciastka. Na jego zdziwione spojrzenie odpowiedziała zakłopotanym uśmiechem, ale nie schowała ich do torby, wręcz przeciwnie, przysunęła pudełko w jego stronę.
— Coś mi się tu nie zgadza...
— Ależ wszystko się zgadza. Jadwiga Skrowron, drugi rok dziennikarstwa na Uniwersytecie Gdańskim, PESEL to dziewięćdziesiąt trzy, zero, siedem...
Uniósł dłoń, by jej przerwać.
— Rozumiem, rozumiem. Po prostu... wyobrażałem sobie to nieco inaczej.
— Pańskie wyobrażenia nie przeszkadzają chyba w opowieści, prawda, panie Sakowski? — spytała z przestrachem w głowie.
Pokręcił głową.
— Zacznie pan, kiedy będzie gotowy.
Zapadła cisza, z jego perspektywy nieco niezręczna, bowiem dziewczę podające się za Jadźkę Skowron patrzyło na niego z zaciekawieniem jak na okaz dzikiego zwierzęcia w zoo, a on szukał w głowie słów, od których mógłby zacząć. Żadne nie było odpowiednie, żadne nie pasowało do powagi sytuacji, żadne nie oddawało tego, co miał do powiedzenia. Odchrząknął i wziął sobie jednak ciastko, swoją drogą jego ulubione (skąd wiedziała?) i wbił w nie wzrok, szukając pomocy.
Historia, którą rozpoczął chwilę później miała być długa i momentami nieco absurdalna, ale jedno można było wywnioskować ze, zmieniającego się w trakcie jej opowiadania, wyrazu twarzy Jadźki Skowron – była także najgłupszą historią o miłości, jaką mógł sprzedać światu.

2 komentarze:

  1. Och, chwileczkę...
    Czy dobrze widzę, że to właśnie dzieło wisi sobie w Internecie samotne, opuszczone i nieskomentowane od pięciu dni? Nikt nie raczył wystukać nawet kilku marnych literek? A może autorka (autor?) jest jakimś guru, którego się nie komentuje, tylko podziwia z daleka i oczekuje na ten piękny dzień, kiedy to graham coxon ze sforą biały wilków wjedzie na łono blogosfery i powie "Wybrałem ciebie. Możesz na mnie spojrzeć, plugawy śmiertelniku!"? Jak tak, to przepraszam... Już się zmywam.

    Ale jeśli nie, to jednak chciałabym dopowiedzieć kilka słów na temat prologu, jeśli można :)
    Bo on jest taki miły i odprężający mózg (zakładając, że w ogóle jeszcze go mam, a nie jest to potwierdzona informacja). I bohater wydaje się taki ludzki, bez żadnych super mocy i zapierających dech w piersiach talentów. A same imiona postaci też w jakiś sposób przyciągają i wybijają się wysoko ponad Dżesiki, Aleksów i Ołdrej... O Aszlejkach, Edłordach i innych Harrych nie wspominając.
    Całość przyprawiona zapowiedzią, że będzie to głupia historia miłosna, sprawia, że kocham to miejsce i zamierzam być tutaj tak często, jak na to pozwolą warunki elitarnego liceum z tradycjami. Czyli dość rzadko, ale grunt to optymizm!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wywiad z wampirem: Tró loff edyszyn? :D
    Bardzo mi się podoba ten Twój prolog, aczkolwiek wolałabym przeczytać już pierwszy rozdział, bo romanse w Twoim wydaniu muszą być wspaniałe, biorąc pod uwagę wyczuwany u Ciebie poziom romantyzmu. :D
    I wygrałaś order za imię głównego bohatera, trzeba będzie zrobić jakiś rozdanie nagród albo po prostu nazwę tak swojego syna, o ile się go doczekam.
    Nie umiem pisać komentarzy, więc będzie teraz trochę krótko, ale nie przejmuj się ─ pisz pierwszy rozdział. :D

    A, szablon świetny. Miszczu zachwala.

    OdpowiedzUsuń