26.4.14

dwa: wyszła Szydło z worka

Pamiętam pewną dyskotekę szkolną, na którą – szok odbiera mi mowę do dzisiaj – zaprosiła mnie Ewa. Ewa przyjechała do nas z miasta ze swoim ojcem, który, jak mawiały miejscowe wyrocznie spiskujące u pani Ilony ze spożywczego, „uciekł od żony, tchórz!!!”. Rzecz jasna kiedy robił zakupy ze swoim dzieckiem to świergotały jaka to ona słodziutka, jaki to on dzielny, wiadomo. Lukier lał się na ladę, a nad sklepem rozciągała się tęcza mieszcząca kilka ton kucyków machających grzywami.
Ewka w szkole była uważana za dziwaczkę czytającą książki, które nie były Harrym Potterem albo Psem, który jeździł koleją. Tym bardziej więc zdziwiłem się, kiedy pewnego dnia podjechała swoim rowerem pod sklep, gdzie zazwyczaj z kolegami sprzeczaliśmy się, kto tym razem idzie po Kubusia na krechę, bo za składkowe kupiliśmy wcześniej czipsy, ale jak zwykle Gruby wszystkie opylił.
Ewa miała dwa długie blond warkocze związane czarnymi wstążkami i kwiatowe kalosze, z których śmiały się wszystkie dziewczyny, póki nie zaczęła ich ochlapywać, wskakując swoimi butami zagłady w kałuże. Każdy czuł przed nią mimo wszystko jakiś tam respekt, bo wyglądała jak taka trochę doświadczona przez życie siostra dresa; wiedziała, że liczy się tylko szacunek ludzi ulicy a nasze bloki są zajebiste. No, tak przynajmniej powiedział Gruby, dopóki nie powaliła go ciosem w szczepionkę. Nie lubiła kiedy nabijaliśmy się z jej upodobań muzycznych. W końcu na wioskach wszyscy słuchali porywającego disco głębokiego jak Rów Mariański z tekstem typu „zostawiłem żonę, trawy już skoszone, dobrze mi jest, tyś mą damą jest na fest”. Ale do czego innego pan Heniek miał tańczyć w remizie?
Co ja tu... Ach, no tak, zaprosiła mnie na dyskotekę przy moich kolegach, podnosząc mi „respekt na dzielni” o dwadzieścia procent co czyniło mnie samcem alfa, chociaż Gruby próbował coś tam gadać, że to „chłopacy zapraszają, co ty robisz, Efa, weź”. Oczywiście oberwało mu się i musiał jeść czipsy zbierane z ziemi.
Odpowiedziałem jej wtedy:
— Spoko.
Tak, tylko tyle i w taki sposób. Od razu respekt zleciał w dół o pięć procent, ale to nadal wyżej niż minus siedemdziesiąt Patyczaka, który różnił się od grubego tylko centymetrami w pasie, bo pałą był identyczną.
Zostałem bohaterem.
Do czasu.
Dyskoteki odbywały się na sali gimnastycznej podstawówko-gimnazjum i zawsze przychodzili tam gimnazjaliści, żeby ponabijać się z biednych czwartoklasistów, którzy tańczyli wężyki do naprawdę strasznej muzyki, od której puchły uszy. Wyższe klasy już kiwały się we wszelkich kątach, chociaż najchętniej przyłączyłyby się do wężyków, gdyby nie paniczny strach przed wyśmianiem. Byłem jedną z tych osób, z Ewką oczywiście, która przyniosła żelki i usiedliśmy razem pod ścianą już na początku „imprezy”. Od jej kaloszy odbijały się światła dyskotekowej kuli powieszonej pod sufitem przez mojego ojca, bo woźny się „cykał”, jak stwierdziły jakieś pierwszaki. Tak naprawdę to po prostu miał coś z krzyżem, a mój ojciec za pół litra dałby się pokroić. Potrzebował przecież prowiantu na partyjkę pokera, z którego wszyscy wychodzili źli, a raz pan Heniek złamał sobie palec u stopy, kiedy kopnął w nasz stół. Wolałem siedzieć na sali niż wracać do domu, bo pewnie leciały same określenia męskiego przyrodzenia i „Ela, przynieś zakąskię!”.
— Wiesz dlaczego cię zaprosiłam, Marcel? — spytała nagle Ewa w zamyśleniu, odrywając głowę czerwonemu misiowi. Obserwowałem ją przez chwilę, jak go przeżuwała z mściwą satysfakcją, aż w końcu pokręciłem głową zastanawiając się, czy chcę wiedzieć.
— Bo chciałam, żeby Patyczak był zazdrosny, ale on nie zauważył nawet, że już tu jesteśmy. Tata nie pozwala mi się całować do osiemnastki, szkoda. Całowałeś się kiedyś?
Znów pokręciłem głową, tym razem zastanawiając się, co Ewa widziała w wyrośniętym na swój wiek Wiktorze, który kiwał się w swoim rytmie na środku sali, omijając podświadomie Grubego próbującego tańczyć breakdance.
— Po co ja pytam, pewnie, że nie. Jesteś pałą, Marcel. Straszną pałą. Uświadom to sobie. Weź zielone, bo nie lubię — burknęła, przysuwając do mnie paczkę żelków, ale odechciało mi się jeść.
— Dlaczego jestem pałą?
— Bo milczysz. A Patyczak recytował tak pięknie wiersz... Ach.
Przez resztę dyskoteki siedziałem w kącie z Ewą użalającą się nad tym, jak ludzie zanieczyszczają świat, a ja jestem deklem. Żelki w końcu się skończyły, przeżuwałem więc tylko powietrze, próbując udawać zaangażowanie.
Wbrew pozorom, to nie jest taka sobie notka autobiograficzna. Ona pozwala zrozumieć motywy mojego postępowania od momentu, kiedy Jedyna Prawdziwa Miłość odwróciła się do mnie w autobusie numer sto czterdzieści siedem.
Nie widziałem jej pierwszy raz. Oczywiście, że nie. Gdybym uznał ją za miłość życia, widząc po raz pierwszy, można by mnie uznać za
a) psychopatę
b) zdesperowanego psychopatę.
Nie, widziałem ją parę razy, ale nie jeździła tym autobusem. Czasem wbiegała w ostatniej chwili do sto dziewiątki albo mijaliśmy się w pociągu do Gdańska. Jak wiadomo, po objechaniu standardowych wiosek wagony są przepełnione, dlatego nie miałem zbyt wiele czasu, żeby chociaż zapytać o jakąś bzdurę, bo dzieliły nas tłumy ludzi żerujących na miejsca, które, mieli nadzieję, zwolniłyby się na poszczególnych stacjach Gdyni. Była idealna i czasem zaszczycała mnie spojrzeniem, ale za chwilę odwracała wzrok i odpisywała na wiadomość albo wpatrywała się w okno. Taki miły dla oka przerywnik w monotonnej jeździe, z okazyjnym ciosem z parasolki od przepychającej się babci albo z łokcia, gdy był to wielki panicz z miasta, gardzący resztą ludzkości.
Wiedziałem, że wysiada zawsze w Dąbrowie, okazyjnie w Gdyni Cisowej. W drugim przypadku był to zazwyczaj przystanek autobusowy w okolicy blokowisk, dlatego wywnioskowałem, że tam właśnie mieszka. Wyzywałem się przy okazji od stalkerów. Co mnie to obchodziło, dziewczyna jak dziewczyna, prawda? Ale nie, brakowało mi zajęć poza studiami i spaniem, musiałem więc skupić się na czymś jeszcze. I choć teraz wiem, jakie były tego konsekwencje, nadal bym się na nią gapił i układał w głowie formułki „flirtu instant”, których i tak nigdy nie użyłem. Po prostu kiedy stawałem obok niej naprzeciw drzwi autobusu, brakowało mi języka w gębie, a ona miała słuchawki w uszach, dlatego wrzeszczenie do niej „ładną mamy dziś pogodę, nie?” mijało się z celem.
Usłyszenie jej głosu wtedy, w tamtym autobusie było jakby wejście na poziom wyżej. Był ładny. Po prostu, pomimo chrypki, która pozwalała sobie wyobrazić, że przy małym wysiłku dziewczyna mogłaby z powodzeniem udawać złodzieja babcinej renty. Psucie tej pięknej ciszy, w której nadal dziwnym echem niosły się jej słowa, było zbrodnią. Musiałem się jej jednak dopuścić, by udowodnić głupiej Ewce, że nie jestem pałą.
— Bileciki do kontroli. — Wyprzedził mnie kanar, uśmiechając się uprzejmie.
Dziewczę stojące obok mnie przybrało dziwną, pełną determinacji minę i wyjęło z torby pogięty bilet miesięczny. Wręczyła go facetowi i zastygła, w oczekiwaniu na wyrok.
— Przykro mi, ale bilecik nieważny — stwierdził bez cienia smutku w głosie. — I nie ma pieczątki. No, no, ktoś tu się wykosztuje!
— A co jeśli jechałam właśnie po nowy bilet?
— Autobusem jadącym w drugą stronę? — Mężczyzna spojrzał na nią z politowaniem i przeniósł wzrok na mnie:
— A pan?
— Ja... Nie mam biletu.
— Doprawdy?
Z przesłuchania, które miało miejsce chwilę później dowiedziałem się, że moja miłość na imię ma Jolanta, nazwisko Szydło, a mieszka, jak podejrzewałem zresztą wcześniej, przy ulicy Janowskiej. To znaczy, nie podejrzewałem, ale trafiłem dzielnicę, to już było coś. Nie wiedziałem czemu, ale sam fakt, że nazywała się tak osobliwie sprawił, że zapałałem do niej jeszcze większą sympatią, choć ona jakoś w tym całym szale prób uniknięcia mandatu jakby mnie nie zauważyła. Cóż, kiedy grozi ci dziewięćdziesiąt złotych kary za jeżdżenie na żywioł, co cię obchodzi jakiś tam Marcel Sakowski, który patrzy na kanara z miną, jakby chciał go zabić i zostać bohaterem, ale w sumie to trochę się cyka. A może nawet kierowca by wstał i zaczął klaskać? Tego nie dowiemy się nigdy.
Wracając do tego, co działo się w autobusie, facet wcisnął Joli do ręki nasze dokumenty, które potwierdzały, że nie byliśmy Bonnie i Clydem, a Szydło i Sakowskim, po czym wręcz wypchnął nas na ulicę. Zatrzymałem się obok przystanku, ona zaraz obok mnie, klnąc pod nosem na „starych cieciów” i że „dawno nikt im nie nakopał do dupy”. W jej ustach brzmiało to trochę jak obcy język, ale zirytowała się, trudno więc było oczekiwać, że będzie recytowała piękne wiersze i zalewała się łzami.
Jola porządkowała bałagan w swoim portfelu, który narobiła zapewne szukaniem dowodu i biletu, a ja stałem i gapiłem się na nią. Nie tak, żeby się gapić, ale mój mózg szukał punktu zaczepienia, prowadzącego do najbardziej fascynującej rozmowy w naszej egzystencji. W tym wszystkim zapomniałem się upomnieć o moją legitymację studencką, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że w tamtej chwili się tym przejmowałem.
— Co za cham, ja płacę dziewięćdziesiąt, a ty siedemdziesiąt pięć — powiedziała nagle, zapinając torbę i spojrzała na mnie.
Nie, żeby uderzył mnie piorun, czy coś, jak na filmach, ale miała ładne oczy, mimo że jej wzrok był nieco oskarżycielski. Chwilę później jej jednak przeszło i westchnęła ciężko. Chyba uznała, że każdy normalny człowiek już dawno by ode mnie uciekł.
— Te wszystkie babcie pewnie mają jakąś taryfę ulgową za sam fakt, że są babciami, też bym mogła udać, że strasznie mnie bolą plecy, ale pewnie autobus zabiłby mnie śmiechem — burknęła, najwyraźniej uznając mnie za godnego rozmówcę. — Sorry, zatrzymuję cię, w którą stronę idziesz? Ja w lewo, musiał akurat teraz wleźć...
Dopiero wtedy otrząsnąłem się z szoku, jakim było to, że w ogóle rozpoczęła ze mną rozmowę, jakbyśmy co najmniej znali się miesiąc albo byli znajomymi, którzy jechali razem. Powtarzałem sobie w głowie swoje postanowienie, ale kiedy Jola patrzyła na mnie wyczekująco a lekki wiatr rozwiewał jej włosy, trochę trudno było mi wymyślić coś mądrego.
— Ja też — stwierdziłem pewnie, choć w głowie wył mi alarm, bo przecież musiałem iść w przeciwną stronę, żeby zdążyć na autobus do Akademii. — W sumie to mogę cię odprowadzić kawałek jak chcesz, mam mnóstwo czasu...
za piętnaście minut zacznie się wykład. Facet mnie uwali, ojciec mnie zabije, o ile zdąży przed wykładowcą.
Cieszyłem się, że nie potrafiła czytać mi w myślach, za to uśmiechnęła się lekko i chwilę później szliśmy już chodnikiem, podziwiając piękno przyrody i trąbiącego idiotę w przemalowanym na krwistą czerwień polonezie, wlokącym się za ciężarówką reklamującą jakieś wędliny. Alarm słabł trochę, kiedy zapominałem, że skręciliśmy w złą stronę, bo przecież mogłem jeszcze zdążyć na drugi autobus, do którego przesiadłbym się, gdyby nie kanar. Miałem jednak swoje priorytety, przynajmniej w tamtej chwili.
— To trochę niebezpieczne dać się odprowadzić nieznajomemu, ale w sumie to gdybyś był psychopatą, już dawno byś mnie zabił, nie? — powiedziała w pewnym momencie, jakby mimochodem. Nie zauważyłem na jej twarzy niczego, co świadczyłoby o tym, że się boi takiej ewentualności, w sumie to chyba była rozbawiona taką wizją.
— W pobliżu nie ma ani jednego lasu, tak swoją drogą — dodała, zerkając na mnie.
— Wyglądam na mordercę?
Zaśmiała się głośno w odpowiedzi, ale gwałtownie umilkła, kiedy posłałem jej zdziwione spojrzenie.
— Przepraszam. — Nie wyglądała, jakby było jej przykro, w sumie musiała być nieco rozbawiona moją miną, chociaż sam wiedziałem, że mógłbym co najwyżej grać w parodii albo komedii kryminalnej, gdzie pałowaty policjant co chwilę obrywa po mordzie od przestępców. Byłem jednak kiepskim aktorem, więc ta ewentualność też odpadała.
— Nie wyglądasz, ale to nieco podejrzane, że idziesz w przeciwną stronę z nieznaną dziewczyną, prawda? — Wciąż się uśmiechała, wystawiając twarz do słońca wyglądającego zza chmur.
Przestraszyłem się trochę. Zapomniałem, że nie tylko ja umiem czytać, musiała więc widzieć nazwę uczelni na legitymacji. Czy miała mi za złe, że z nią szedłem? Możliwe, że mnie pamiętała z wcześniejszych jazd komunikacją miejską, ale z drugiej strony czemu miałaby? Miała rację, nie wyglądałem na mordercę, właściwie to zwykłego studenta w koszuli oblanej herbatą, nic ciekawego.
— To dziwne, że jestem miły i chcę się upewnić, że dotrzesz bezpiecznie do miejsca, gdzie jechałaś?
— Bezinteresownie?
— A czemu nie?
— Bo to trochę utopijna wizja, Marcelu. Wracaj na uczelnię, będziesz miał kłopoty — odparła, odwracając nagle głowę w moją stronę.
Korzystając z tego, że zapaliło się zielone światło, przebiegła przez pasy. Spojrzała na mnie ostatni raz i pomachała mi nieśmiało. Chwilę później zniknęła za rogiem. Chciałem za nią zawołać, ale zrezygnowałem. Cóż, najwyraźniej Jola Szydło uznała mnie za śmiesznego. Z jednej strony byłem sam na siebie zły, bo mogłem zrobić na niej lepsze wrażenie, ale z drugiej odezwał się rozum i mówił, że do wykładu zostało mi pięć minut i musiałbym mieć odrzutowy plecak, żeby zdążyć.
A jednak zdążyłem, bo sam wykładowca spóźnił się dwadzieścia minut przez korki w centrum Gdańska, ale nie mogłem się nawet porządnie ucieszyć, bo cały czas myślałem o tym, co powiedziała Jola, żeby mnie spławić. Czy naprawdę była to aż tak nieprawdopodobna wizja? Czy naprawdę dziewczyny uważały, że jeśli chłopak jest miły, to daje im do zrozumienia, że czegoś od nich oczekuje?
Najwyraźniej spotykały zbyt wielu Peterów na swojej drodze i zwykły Marcel wydawał im się czymś dziwnym.

Moment, to już koniec? — Jadzia była mocno zawiedziona, bo milczenie Marcela trwało chwilę i wyłączyła dyktafon, czując się jak debilka, która przyszła posłuchać kilkuminutowej historii bez puenty.
Sakowski pokręcił głową i sięgnął po ciastko, wciąż najwyraźniej próbując złożyć w głowie ciąg dalszy.
Ale Jola cię spławiła. To nie jest dobry fundament do stworzenia historii miłosnej.
Naprawdę tak sądzisz? — Ton jego wypowiedzi wskazywał na głęboko ukryte rozbawienie, które przysłaniało coś innego, czego nie potrafiła jednoznacznie wyczuć.
To byłby koniec, gdybyśmy nadal nie tkwili w początku. Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że początek naszej znajomości na krótkim odcinku ulicy Rolniczej to tylko wstęp. To, co zdarzyło się później było... Cóż, ciekawe.
Jadzia wcisnęła przycisk dyktafonu i znów utkwiła w nim zaciekawione spojrzenie. Nawet jeśli kłamał, to przynajmniej nie czuła, że traci czas, bo bajkopisarzem był niezłym.

7 komentarzy:

  1. Kto w Moli nosi spodnie? Jola! No dobrze, żartuję sobie trochę, ale Marcel jest tak zauroczony Jolą, że kompletnie stracił dla niej rozum. Jest absolutnie uroczy w tym swoim zakochaniu. A Jola? W zasadzie trudno się dziwić, że Marcel zwrócił na nią uwagę. Przynajmniej dla mnie ona ma w sobie coś pociągającego, a jednocześnie powiedziałabym, że jest trochę taką cwaniarą. Ucieszyłam się, bo to może zwiastować kłopoty. Lubię, kiedy ktoś wpada w tarapaty (cóż, ja lubię się wyżywać na swoich bohaterach, szczególnie tak emocjonalnie :P). A nawet jeśli to nie zwiastuje kłopotów, to kolejne spotkanie będzie pewnie obfitowało w kolejne rozterki emocjonalne Marcela, które, może to nieco okrutne, bardzo mnie bawią.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To mój osobisty sukces, bo chciałam, żeby ludzie tak postrzegali Jolę. :D Jest asertywna i samowystarczalna, ale też nie przesadnie feministyczna, zwyczajnie nie dostaje palpitacji jak jakiś facet niewyglądający jak ghul jest dla niej miły. :D
      Mogę powiedzieć, że tarapatów będzie dużo, rozterek emocjonalnych jeszcze więcej, bo gdyby było sielankowo, to można by pomyśleć, że dostałam czymś mocno w głowę!
      Dzięki i też pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. No więc... Przegięłaś, wiesz? Nie przeżyję tego! Jak mogłaś popełnić tak rażący błąd. O, popatrz:
    "W drugim przypadku był to zazwyczaj był to przystanek autobusowy w okolicy blokowisk, dlatego wywnioskowałem, że tam właśnie mieszka." - I gdzie jest teraz Twój Bóg? BYŁ TO ZAZWYCZAJ BYŁ :O

    No, i to by było na tyle krytyki, teraz mogę swobodnie i bez zmartwień popadać w zachwyt.
    Jolanta jest postacią taką, jakich brakuje w opowiadaniach. Czyli nie "O, mój Boże,ratuj mnie, księciu z bajki, albowiem zginę bez twego silnego ramienia!" ani "Nie irytuj mnie, mężczyzno! Potrafię to wszystko sama..." Taka sobie zupełnie niegroźna Jolanta, którą można spotkać w warzywniaku, zapytać o godzinę albo rozkład jazdy autobusów bez strachu, że zabije cię swoim wrodzonym pięknem.
    I właśnie to jest najlepsze! Że można pisać o normalnym życiu i nie zwariować.

    Jaram się.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako human chowam się teraz pod zasłoną wstydu, ale poprawiłam już, coby nikt nie zauważył, że taką grafomanię wcielam w życie! Dzięki ci!
      Gdyby taka była to bym się ze wstydu zapadła pod ziemię. Nie lubię strasznie uległych kobiet w opowiadaniach, ani też przesadnych feministek, Jola mieści się chyba pomiędzy jeszcze. :D
      Cieszę się bardzo, że się jarasz i pozdrawiam! :)

      Usuń
  3. Milutko tu u ciebie :) Ale proszę mi się źle o wsiach nie wypowiadać, bo moja wioska jest cudna! <3
    Poza tym jest fajnie. Lubię Jolę i lubię Marcela. Teraz czas na kolejny odcinek z serii "Rozmyślenia Natalii, czyli kogo lubię bardziej?". Naprawdę nie wiem, czyli, czyli wygląda na to, że tu zostaję :D Chociażby po to, żeby później zanudzać świat swoimi spostrzeżeniami (strzeż się, Mateuszu!).

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem czemu, ale końcówka skojarzyła mi się z Wywiadem z Wampirem. Że niby historia cały czas się dzieję, nie mamy pojęcia, co się wydarzy, ale tak naprawdę już się zakończyła, bohater do wszystkiego podchodzi z dystansem i ma ubaw ze słuchacza, bo ten czeka na każde słowo.

    Poza tym, co musi się wydarzyć, żeby Marcel jakoś zainteresował Jolę, aby następnym razem go tak łatwo nie spławiła...?

    ~ Cefeida

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeju.
    Śmieje się cały czas z Petera, a na dodatek to wspomnienie z dzieciństwa o Ewie, Grubym i Patyczaku.. cóż, podoba mi się to. Sytuacja w autobusie komiczna trochę, bo coś czuje, że gdyby kochany Marcel odezwałby się, jakoś sprzeciwił kanarowi, to sprawa wyglądałaby nieco inaczej, jednak jest dobrze jak jest. Widać, że Jolka jest trochę bardziej śmiała, niż on. Szczęście, że chłopak nie spóźnił się na wykład.
    Lecę po trójeczkę :)

    OdpowiedzUsuń