Pamiętam
pewną dyskotekę szkolną, na którą – szok odbiera mi mowę do
dzisiaj – zaprosiła mnie Ewa. Ewa przyjechała do nas z miasta ze
swoim ojcem, który, jak mawiały miejscowe wyrocznie spiskujące u
pani Ilony ze spożywczego, „uciekł od żony, tchórz!!!”. Rzecz
jasna kiedy robił zakupy ze swoim dzieckiem to świergotały jaka to
ona słodziutka, jaki to on dzielny, wiadomo. Lukier lał się na
ladę, a nad sklepem rozciągała się tęcza mieszcząca kilka ton
kucyków machających grzywami.
Ewka
w szkole była uważana za dziwaczkę czytającą książki, które
nie były Harrym Potterem albo Psem, który jeździł
koleją. Tym bardziej więc
zdziwiłem się, kiedy pewnego dnia podjechała swoim rowerem pod
sklep, gdzie zazwyczaj z kolegami sprzeczaliśmy się, kto tym razem
idzie po Kubusia na krechę, bo za składkowe kupiliśmy wcześniej
czipsy, ale jak zwykle Gruby wszystkie opylił.
Ewa miała dwa długie blond warkocze związane czarnymi wstążkami
i kwiatowe kalosze, z których śmiały się wszystkie dziewczyny,
póki nie zaczęła ich ochlapywać, wskakując swoimi butami zagłady
w kałuże. Każdy czuł przed nią mimo wszystko jakiś tam respekt,
bo wyglądała jak taka trochę doświadczona przez życie siostra
dresa; wiedziała, że liczy się tylko szacunek ludzi ulicy a nasze
bloki są zajebiste. No, tak przynajmniej powiedział Gruby, dopóki
nie powaliła go ciosem w szczepionkę. Nie lubiła kiedy nabijaliśmy
się z jej upodobań muzycznych. W końcu na wioskach wszyscy
słuchali porywającego disco głębokiego jak Rów Mariański z
tekstem typu „zostawiłem żonę, trawy już skoszone, dobrze mi
jest, tyś mą damą jest na fest”. Ale do czego innego pan Heniek
miał tańczyć w remizie?
Co ja tu... Ach, no tak, zaprosiła mnie na dyskotekę przy moich
kolegach, podnosząc mi „respekt na dzielni” o dwadzieścia
procent co czyniło mnie samcem alfa, chociaż Gruby próbował coś
tam gadać, że to „chłopacy zapraszają, co ty robisz, Efa, weź”.
Oczywiście oberwało mu się i musiał jeść czipsy zbierane z
ziemi.
Odpowiedziałem jej wtedy:
— Spoko.
Tak, tylko tyle i w taki sposób. Od razu respekt zleciał w dół o
pięć procent, ale to nadal wyżej niż minus siedemdziesiąt
Patyczaka, który różnił się od grubego tylko centymetrami w
pasie, bo pałą był identyczną.
Zostałem bohaterem.
Do czasu.
Dyskoteki odbywały się na sali gimnastycznej podstawówko-gimnazjum
i zawsze przychodzili tam gimnazjaliści, żeby ponabijać się z
biednych czwartoklasistów, którzy tańczyli wężyki do naprawdę
strasznej muzyki, od której puchły uszy. Wyższe klasy już kiwały
się we wszelkich kątach, chociaż najchętniej przyłączyłyby się
do wężyków, gdyby nie paniczny strach przed wyśmianiem. Byłem
jedną z tych osób, z Ewką oczywiście, która przyniosła żelki i
usiedliśmy razem pod ścianą już na początku „imprezy”. Od
jej kaloszy odbijały się światła dyskotekowej kuli powieszonej
pod sufitem przez mojego ojca, bo woźny się „cykał”, jak
stwierdziły jakieś pierwszaki. Tak naprawdę to po prostu miał coś
z krzyżem, a mój ojciec za pół litra dałby się pokroić.
Potrzebował przecież prowiantu na partyjkę pokera, z którego
wszyscy wychodzili źli, a raz pan Heniek złamał sobie palec u
stopy, kiedy kopnął w nasz stół. Wolałem siedzieć na sali niż
wracać do domu, bo pewnie leciały same określenia męskiego
przyrodzenia i „Ela, przynieś zakąskię!”.
— Wiesz dlaczego cię zaprosiłam, Marcel? — spytała nagle Ewa w
zamyśleniu, odrywając głowę czerwonemu misiowi. Obserwowałem ją
przez chwilę, jak go przeżuwała z mściwą satysfakcją, aż w
końcu pokręciłem głową zastanawiając się, czy chcę wiedzieć.
— Bo chciałam, żeby Patyczak był zazdrosny, ale on nie zauważył
nawet, że już tu jesteśmy. Tata nie pozwala mi się całować do
osiemnastki, szkoda. Całowałeś się kiedyś?
Znów
pokręciłem głową, tym razem zastanawiając się, co Ewa widziała
w wyrośniętym na swój wiek Wiktorze, który kiwał się w swoim
rytmie na środku sali, omijając podświadomie Grubego próbującego
tańczyć breakdance.
— Po co ja pytam, pewnie, że nie. Jesteś pałą, Marcel. Straszną
pałą. Uświadom to sobie. Weź zielone, bo nie lubię — burknęła,
przysuwając do mnie paczkę żelków, ale odechciało mi się jeść.
— Dlaczego jestem pałą?
— Bo milczysz. A Patyczak recytował tak pięknie wiersz... Ach.
Przez resztę dyskoteki siedziałem w kącie z Ewą użalającą się
nad tym, jak ludzie zanieczyszczają świat, a ja jestem deklem.
Żelki w końcu się skończyły, przeżuwałem więc tylko
powietrze, próbując udawać zaangażowanie.
Wbrew pozorom, to nie jest taka sobie notka autobiograficzna. Ona
pozwala zrozumieć motywy mojego postępowania od momentu, kiedy
Jedyna Prawdziwa Miłość odwróciła się do mnie w autobusie numer
sto czterdzieści siedem.
Nie widziałem jej
pierwszy raz. Oczywiście, że nie. Gdybym uznał ją za miłość
życia, widząc po raz pierwszy, można by mnie uznać za
a)
psychopatę
b)
zdesperowanego psychopatę.
Nie,
widziałem ją parę razy, ale nie jeździła tym autobusem. Czasem
wbiegała w ostatniej chwili do sto dziewiątki albo mijaliśmy się
w pociągu do Gdańska. Jak wiadomo, po objechaniu standardowych
wiosek wagony są przepełnione, dlatego nie miałem zbyt wiele
czasu, żeby chociaż zapytać o jakąś bzdurę, bo dzieliły nas
tłumy ludzi żerujących na miejsca, które, mieli nadzieję,
zwolniłyby się na poszczególnych stacjach Gdyni. Była idealna i
czasem zaszczycała mnie spojrzeniem, ale za chwilę odwracała wzrok
i odpisywała na wiadomość albo wpatrywała się w okno. Taki miły
dla oka przerywnik w monotonnej jeździe, z okazyjnym ciosem z
parasolki od przepychającej się babci albo z łokcia, gdy był to
wielki panicz z miasta, gardzący resztą ludzkości.
Wiedziałem,
że wysiada zawsze w Dąbrowie, okazyjnie w Gdyni Cisowej. W drugim
przypadku był to zazwyczaj przystanek autobusowy w okolicy
blokowisk, dlatego wywnioskowałem, że tam właśnie mieszka.
Wyzywałem się przy okazji od stalkerów. Co mnie to obchodziło,
dziewczyna jak dziewczyna, prawda? Ale nie, brakowało mi zajęć
poza studiami i spaniem, musiałem więc skupić się na czymś
jeszcze. I choć teraz wiem, jakie były tego konsekwencje, nadal bym
się na nią gapił i układał w głowie formułki „flirtu
instant”, których i tak nigdy nie użyłem. Po prostu kiedy
stawałem obok niej naprzeciw drzwi autobusu, brakowało mi języka w
gębie, a ona miała słuchawki w uszach, dlatego wrzeszczenie do
niej „ładną mamy dziś pogodę, nie?” mijało się z celem.
Usłyszenie
jej głosu wtedy, w tamtym autobusie było jakby wejście na poziom
wyżej. Był ładny. Po prostu, pomimo chrypki, która pozwalała
sobie wyobrazić, że przy małym wysiłku dziewczyna mogłaby z
powodzeniem udawać złodzieja babcinej renty. Psucie tej pięknej
ciszy, w której nadal dziwnym echem niosły się jej słowa, było
zbrodnią. Musiałem się jej jednak dopuścić, by udowodnić
głupiej Ewce, że nie jestem pałą.
— Bileciki do kontroli. — Wyprzedził mnie kanar, uśmiechając
się uprzejmie.
Dziewczę stojące obok mnie przybrało dziwną, pełną determinacji
minę i wyjęło z torby pogięty bilet miesięczny. Wręczyła go
facetowi i zastygła, w oczekiwaniu na wyrok.
— Przykro mi, ale bilecik nieważny — stwierdził bez cienia
smutku w głosie. — I nie ma pieczątki. No, no, ktoś tu się
wykosztuje!
— A co jeśli jechałam właśnie po nowy bilet?
— Autobusem jadącym w drugą stronę? — Mężczyzna spojrzał na
nią z politowaniem i przeniósł wzrok na mnie:
— A pan?
— Ja... Nie mam biletu.
— Doprawdy?
Z przesłuchania, które miało miejsce chwilę później
dowiedziałem się, że moja miłość na imię ma Jolanta, nazwisko
Szydło, a mieszka, jak podejrzewałem zresztą wcześniej, przy
ulicy Janowskiej. To znaczy, nie podejrzewałem, ale trafiłem
dzielnicę, to już było coś. Nie wiedziałem czemu, ale sam fakt,
że nazywała się tak osobliwie sprawił, że zapałałem do niej
jeszcze większą sympatią, choć ona jakoś w tym całym szale prób
uniknięcia mandatu jakby mnie nie zauważyła. Cóż, kiedy grozi ci
dziewięćdziesiąt złotych kary za jeżdżenie na żywioł, co cię
obchodzi jakiś tam Marcel Sakowski, który patrzy na kanara z miną,
jakby chciał go zabić i zostać bohaterem, ale w sumie to trochę
się cyka. A może nawet kierowca by wstał i zaczął klaskać? Tego
nie dowiemy się nigdy.
Wracając do tego, co działo się w autobusie, facet wcisnął Joli
do ręki nasze dokumenty, które potwierdzały, że nie byliśmy
Bonnie i Clydem, a Szydło i Sakowskim, po czym wręcz wypchnął nas
na ulicę. Zatrzymałem się obok przystanku, ona zaraz obok mnie,
klnąc pod nosem na „starych cieciów” i że „dawno nikt im nie
nakopał do dupy”. W jej ustach brzmiało to trochę jak obcy
język, ale zirytowała się, trudno więc było oczekiwać, że
będzie recytowała piękne wiersze i zalewała się łzami.
Jola porządkowała bałagan w swoim portfelu, który narobiła
zapewne szukaniem dowodu i biletu, a ja stałem i gapiłem się na
nią. Nie tak, żeby się gapić, ale mój mózg szukał punktu
zaczepienia, prowadzącego do najbardziej fascynującej rozmowy w
naszej egzystencji. W tym wszystkim zapomniałem się upomnieć o
moją legitymację studencką, ale skłamałbym, gdybym powiedział,
że w tamtej chwili się tym przejmowałem.
— Co za cham, ja płacę dziewięćdziesiąt, a ty siedemdziesiąt
pięć — powiedziała nagle, zapinając torbę i spojrzała na
mnie.
Nie, żeby uderzył mnie piorun, czy coś, jak na filmach, ale miała
ładne oczy, mimo że jej wzrok był nieco oskarżycielski. Chwilę później
jej jednak przeszło i westchnęła ciężko. Chyba uznała, że
każdy normalny człowiek już dawno by ode mnie uciekł.
— Te wszystkie babcie pewnie mają jakąś taryfę ulgową za sam
fakt, że są babciami, też bym mogła udać, że strasznie mnie
bolą plecy, ale pewnie autobus zabiłby mnie śmiechem — burknęła,
najwyraźniej uznając mnie za godnego rozmówcę. — Sorry,
zatrzymuję cię, w którą stronę idziesz? Ja w lewo, musiał
akurat teraz wleźć...
Dopiero wtedy otrząsnąłem się z szoku, jakim było to, że w
ogóle rozpoczęła ze mną rozmowę, jakbyśmy co najmniej znali się
miesiąc albo byli znajomymi, którzy jechali razem. Powtarzałem
sobie w głowie swoje postanowienie, ale kiedy Jola patrzyła na mnie
wyczekująco a lekki wiatr rozwiewał jej włosy, trochę trudno było
mi wymyślić coś mądrego.
— Ja też — stwierdziłem pewnie, choć w głowie wył mi alarm,
bo przecież musiałem iść w przeciwną stronę, żeby zdążyć na
autobus do Akademii. — W sumie to mogę cię odprowadzić kawałek
jak chcesz, mam mnóstwo czasu...
… za piętnaście minut zacznie się wykład. Facet mnie uwali,
ojciec mnie zabije, o ile zdąży przed wykładowcą.
Cieszyłem się, że nie potrafiła czytać mi w myślach, za to
uśmiechnęła się lekko i chwilę później szliśmy już
chodnikiem, podziwiając piękno przyrody i trąbiącego idiotę w
przemalowanym na krwistą czerwień polonezie, wlokącym się za
ciężarówką reklamującą jakieś wędliny. Alarm słabł trochę,
kiedy zapominałem, że skręciliśmy w złą stronę, bo przecież
mogłem jeszcze zdążyć na drugi autobus, do którego przesiadłbym
się, gdyby nie kanar. Miałem jednak swoje priorytety, przynajmniej
w tamtej chwili.
— To trochę niebezpieczne dać się odprowadzić nieznajomemu, ale
w sumie to gdybyś był psychopatą, już dawno byś mnie zabił,
nie? — powiedziała w pewnym momencie, jakby mimochodem. Nie
zauważyłem na jej twarzy niczego, co świadczyłoby o tym, że się
boi takiej ewentualności, w sumie to chyba była rozbawiona taką
wizją.
— W pobliżu nie ma ani jednego lasu, tak swoją drogą — dodała,
zerkając na mnie.
— Wyglądam na mordercę?
Zaśmiała się głośno w odpowiedzi, ale gwałtownie umilkła,
kiedy posłałem jej zdziwione spojrzenie.
— Przepraszam. — Nie wyglądała, jakby było jej przykro, w
sumie musiała być nieco rozbawiona moją miną, chociaż sam
wiedziałem, że mógłbym co najwyżej grać w parodii albo komedii
kryminalnej, gdzie pałowaty policjant co chwilę obrywa po mordzie
od przestępców. Byłem jednak kiepskim aktorem, więc ta
ewentualność też odpadała.
— Nie wyglądasz, ale to nieco podejrzane, że idziesz w przeciwną
stronę z nieznaną dziewczyną, prawda? — Wciąż się uśmiechała,
wystawiając twarz do słońca wyglądającego zza chmur.
Przestraszyłem się trochę. Zapomniałem, że nie tylko ja umiem
czytać, musiała więc widzieć nazwę uczelni na legitymacji. Czy
miała mi za złe, że z nią szedłem? Możliwe, że mnie pamiętała
z wcześniejszych jazd komunikacją miejską, ale z drugiej strony
czemu miałaby? Miała rację, nie wyglądałem na mordercę,
właściwie to zwykłego studenta w koszuli oblanej herbatą, nic
ciekawego.
— To dziwne, że jestem miły i chcę się upewnić, że dotrzesz
bezpiecznie do miejsca, gdzie jechałaś?
— Bezinteresownie?
— A czemu nie?
— Bo to trochę utopijna wizja, Marcelu. Wracaj na uczelnię,
będziesz miał kłopoty — odparła, odwracając nagle głowę w
moją stronę.
Korzystając z tego, że zapaliło się zielone światło, przebiegła
przez pasy. Spojrzała na mnie ostatni raz i pomachała mi
nieśmiało. Chwilę później zniknęła za rogiem. Chciałem za nią zawołać, ale zrezygnowałem. Cóż, najwyraźniej
Jola Szydło uznała mnie za śmiesznego. Z jednej strony byłem sam
na siebie zły, bo mogłem zrobić na niej lepsze wrażenie, ale z
drugiej odezwał się rozum i mówił, że do wykładu zostało mi
pięć minut i musiałbym mieć odrzutowy plecak, żeby zdążyć.
A jednak zdążyłem, bo sam wykładowca spóźnił się dwadzieścia
minut przez korki w centrum Gdańska, ale nie mogłem się nawet
porządnie ucieszyć, bo cały czas myślałem o tym, co powiedziała
Jola, żeby mnie spławić. Czy naprawdę była to aż tak
nieprawdopodobna wizja? Czy naprawdę dziewczyny uważały, że jeśli
chłopak jest miły, to daje im do zrozumienia, że czegoś od nich
oczekuje?
Najwyraźniej spotykały zbyt wielu Peterów na swojej drodze i
zwykły Marcel wydawał im się czymś dziwnym.
—
Moment, to już koniec? — Jadzia była mocno zawiedziona, bo
milczenie Marcela trwało chwilę i wyłączyła dyktafon, czując
się jak debilka, która przyszła posłuchać kilkuminutowej
historii bez puenty.
Sakowski
pokręcił głową i sięgnął po ciastko, wciąż najwyraźniej
próbując złożyć w głowie ciąg dalszy.
—
Ale Jola cię spławiła. To nie jest dobry fundament do
stworzenia historii miłosnej.
—
Naprawdę tak sądzisz? — Ton jego wypowiedzi wskazywał na
głęboko ukryte rozbawienie, które przysłaniało coś innego,
czego nie potrafiła jednoznacznie wyczuć.
—
To byłby koniec, gdybyśmy nadal nie tkwili w początku. Żadne z
nas nie zdawało sobie sprawy, że początek naszej znajomości na
krótkim odcinku ulicy Rolniczej to tylko wstęp. To, co zdarzyło
się później było... Cóż, ciekawe.
Jadzia
wcisnęła przycisk dyktafonu i znów utkwiła w nim zaciekawione
spojrzenie. Nawet jeśli kłamał, to przynajmniej nie czuła, że
traci czas, bo bajkopisarzem był niezłym.
Kto w Moli nosi spodnie? Jola! No dobrze, żartuję sobie trochę, ale Marcel jest tak zauroczony Jolą, że kompletnie stracił dla niej rozum. Jest absolutnie uroczy w tym swoim zakochaniu. A Jola? W zasadzie trudno się dziwić, że Marcel zwrócił na nią uwagę. Przynajmniej dla mnie ona ma w sobie coś pociągającego, a jednocześnie powiedziałabym, że jest trochę taką cwaniarą. Ucieszyłam się, bo to może zwiastować kłopoty. Lubię, kiedy ktoś wpada w tarapaty (cóż, ja lubię się wyżywać na swoich bohaterach, szczególnie tak emocjonalnie :P). A nawet jeśli to nie zwiastuje kłopotów, to kolejne spotkanie będzie pewnie obfitowało w kolejne rozterki emocjonalne Marcela, które, może to nieco okrutne, bardzo mnie bawią.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! :)
To mój osobisty sukces, bo chciałam, żeby ludzie tak postrzegali Jolę. :D Jest asertywna i samowystarczalna, ale też nie przesadnie feministyczna, zwyczajnie nie dostaje palpitacji jak jakiś facet niewyglądający jak ghul jest dla niej miły. :D
UsuńMogę powiedzieć, że tarapatów będzie dużo, rozterek emocjonalnych jeszcze więcej, bo gdyby było sielankowo, to można by pomyśleć, że dostałam czymś mocno w głowę!
Dzięki i też pozdrawiam! :)
No więc... Przegięłaś, wiesz? Nie przeżyję tego! Jak mogłaś popełnić tak rażący błąd. O, popatrz:
OdpowiedzUsuń"W drugim przypadku był to zazwyczaj był to przystanek autobusowy w okolicy blokowisk, dlatego wywnioskowałem, że tam właśnie mieszka." - I gdzie jest teraz Twój Bóg? BYŁ TO ZAZWYCZAJ BYŁ :O
No, i to by było na tyle krytyki, teraz mogę swobodnie i bez zmartwień popadać w zachwyt.
Jolanta jest postacią taką, jakich brakuje w opowiadaniach. Czyli nie "O, mój Boże,ratuj mnie, księciu z bajki, albowiem zginę bez twego silnego ramienia!" ani "Nie irytuj mnie, mężczyzno! Potrafię to wszystko sama..." Taka sobie zupełnie niegroźna Jolanta, którą można spotkać w warzywniaku, zapytać o godzinę albo rozkład jazdy autobusów bez strachu, że zabije cię swoim wrodzonym pięknem.
I właśnie to jest najlepsze! Że można pisać o normalnym życiu i nie zwariować.
Jaram się.
Pozdrawiam :)
Jako human chowam się teraz pod zasłoną wstydu, ale poprawiłam już, coby nikt nie zauważył, że taką grafomanię wcielam w życie! Dzięki ci!
UsuńGdyby taka była to bym się ze wstydu zapadła pod ziemię. Nie lubię strasznie uległych kobiet w opowiadaniach, ani też przesadnych feministek, Jola mieści się chyba pomiędzy jeszcze. :D
Cieszę się bardzo, że się jarasz i pozdrawiam! :)
Milutko tu u ciebie :) Ale proszę mi się źle o wsiach nie wypowiadać, bo moja wioska jest cudna! <3
OdpowiedzUsuńPoza tym jest fajnie. Lubię Jolę i lubię Marcela. Teraz czas na kolejny odcinek z serii "Rozmyślenia Natalii, czyli kogo lubię bardziej?". Naprawdę nie wiem, czyli, czyli wygląda na to, że tu zostaję :D Chociażby po to, żeby później zanudzać świat swoimi spostrzeżeniami (strzeż się, Mateuszu!).
Pozdrawiam :)
Nie wiem czemu, ale końcówka skojarzyła mi się z Wywiadem z Wampirem. Że niby historia cały czas się dzieję, nie mamy pojęcia, co się wydarzy, ale tak naprawdę już się zakończyła, bohater do wszystkiego podchodzi z dystansem i ma ubaw ze słuchacza, bo ten czeka na każde słowo.
OdpowiedzUsuńPoza tym, co musi się wydarzyć, żeby Marcel jakoś zainteresował Jolę, aby następnym razem go tak łatwo nie spławiła...?
~ Cefeida
Jeju.
OdpowiedzUsuńŚmieje się cały czas z Petera, a na dodatek to wspomnienie z dzieciństwa o Ewie, Grubym i Patyczaku.. cóż, podoba mi się to. Sytuacja w autobusie komiczna trochę, bo coś czuje, że gdyby kochany Marcel odezwałby się, jakoś sprzeciwił kanarowi, to sprawa wyglądałaby nieco inaczej, jednak jest dobrze jak jest. Widać, że Jolka jest trochę bardziej śmiała, niż on. Szczęście, że chłopak nie spóźnił się na wykład.
Lecę po trójeczkę :)